Pierwszy wyścig o Grand Prix Korei Południowej był wyzwaniem dla kierowców Formuły 1. Mniejsza o świeżą, zupełnie nienagumowaną i śliską nawierzchnię, która nawet po piątkowym odkurzaniu znacznie odstawała pod względem przyczepności od standardów panujących na innych torach F1. Zawodnicy umieją sobie jednak radzić w takich warunkach, bo kilka wyścigów w mistrzostwach organizowanych jest na ulicznych obiektach, na których również trzeba walczyć na śliskim asfalcie i do tego uważać na blisko stojące bariery.
Prawdziwym koszmarem było jednak niedzielne popołudnie. Ulewny deszcz sprawił, iż ze względów bezpieczeństwa dyrekcja wyścigu przełożyła start, a przez pierwsze kilkanaście okrążeń kierowcy podążali za samochodem bezpieczeństwa. Przez pokładowe radia donosili, że widoczność jest bardzo zła, nawet przy stosunkowo wolnej jeździe za prowadzącym stawkę autem. Ci, którym zależało na punktach – jak Lewis Hamilton – jako jedni z pierwszych sugerowali, iż można już rozpocząć normalną rywalizację. Wśród obserwatorów również nie brakowało głosów nawołujących do startu. Można tutaj podpierać się argumentami o wyjątkowej klasie kierowców zasiadających w kokpitach samochodów Formuły 1 czy przywoływać liczone w milionach euro ich roczne pensje, ale nie wolno zapominać o elementarnych zasadach bezpieczeństwa. Z punktu widzenia siedzącego przed telewizorem kibica w kapciach jazda w deszczu może i wydaje się niemal tak bezpieczna jak rywalizacja na suchym torze, ale z punktu widzenia kierowcy wcale nie jest różowo.
Przy prędkościach sięgających 300 km/godz. spod opon jadącego z przodu samochodu wydobywa się istna zasłona wodna, a w białym tumanie pyłu trudno dostrzec nawet obowiązkowe czerwone światełko ostrzegawcze umieszczone z tyłu każdego auta. Dookoła pędzi kilkunastu rywali, punkty hamowania trzeba dobierać praktycznie po omacku, a do tego nawet najlepsze deszczowe opony nie zapewniają idealnej przyczepności – zwłaszcza na świeżej i śliskiej nawierzchni koreańskiego toru, po której nigdy wcześniej nie jeżdżono w takich warunkach.
To oczywiste, że Formuła 1 jest sportem dla śmietanki wyścigowych kierowców całego świata. Jednak nawet od nich nie można wymagać ani nadludzkich umiejętności, ani poświęcenia graniczącego z ryzykiem odniesienia poważnej kontuzji. Przywoływano przykłady z przeszłości wyścigowych mistrzostw świata, kiedy nie bacząc na warunki atmosferyczne rywalizacja na torze trwała w najlepsze. Po pierwsze kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu ściganie się w Formule 1 było samo w sobie dużo mniej bezpieczne niż obecnie. Dodatkowe utrudnienie w postaci ulewnego deszczu było częścią gry o przetrwanie. Dziś władze sportu kładą ogromny nacisk na bezpieczeństwo i nikomu nie zależy na tym, aby w niedzielne popołudnie świat obiegły obrazki roztrzaskującego się samochodu. Czasy gladiatorów już dawno minęły, co nie oznacza, że współcześni zawodnicy są mięczakami.
Ale w dawnych czasach też przerywano wyścigi z powodu deszczu – Australia 1991, Monako 1984 czy Austria 1975 to tylko kilka przykładów. W Grand Prix Japonii 1976 Niki Lauda, ze względu na swoje chłodne i pozornie bezduszne podejście do ścigania zwany kierowcą-komputerem, sam wycofał się z wyścigu, który mógł przynieść mu drugi z rzędu mistrzowski tytuł. Określił jazdę w ulewnym deszczu jako szaleństwo, a podobnie postąpiło kilku innych zawodników – w tym dwukrotny mistrz świata Emerson Fittipaldi.