Pojedynek Legii z Jagiellonią zapowiadaliśmy jako mecz wagi ciężkiej – i taki był. Stał na dobrym poziomie, godnym lidera i budzącego się dopiero po paru przespanych kolejkach potentata. Legia zwyciężyła, ale jak określić jej sukces? Jako zasłużony, szczęśliwy, przypadkowy?
Ten mecz to przykład, jak różnie można patrzeć na piłkę i ile w niej subtelności, czasami trudnych do zauważenia, a mających wpływ na wynik. W 90. minucie, wciąż przy wyniku 1:0 dla gospodarzy, sędzia uznał, że mający szansę na pojedynek z bramkarzem Legii Tomasz Frankowski jest na spalonym. Patrząc na tę sytuację z wysokości trybun, gotów byłbym przysiąc, że spalonego nie było.
Pod koniec meczu przy rzucie rożnym bramkarz gości ruszył na pomoc kolegom, nie udało się i Legia strzeliła drugą bramkę.
Dopiero w Canal+ zobaczyłem coś, czego, siedząc na stadionie, nie dostrzegłem. Telewizyjne kamery pokazały, że podczas zawieruchy w polu karnym Legii Marcin Komorowski fauluje jednego z białostocczan.
Dobry sędzia powinien przerwać akcję i podyktować rzut karny przeciw Legii. Proszę sobie wyobrazić, że goście zdobywają gola na 1:1 i arbiter kończy mecz, bo to wszystko dzieje się w doliczonym czasie. Uważam Pawła Gila za jednego z najlepszych polskich sędziów, ale zastanawiam się, co on wtedy myślał. Czy w ogóle widział tę sytuację, czy widział ją jego asystent (ten od rzekomego spalonego Frankowskiego)? I czy gdyby podjął decyzję słuszną, chociaż niekorzystną dla Legii, stadion na Łazienkowskiej byłby wciąż piękny, czy już zdemolowany, a siedziba PZPN jeszcze w ogóle by stała?