Justyna Kowalczyk i jej trener Aleksander Wierietielny przypomnieli to, co mówili podczas ostatnich igrzysk o biegaczkach astmatyczkach mających pozwolenie na branie leków zawierających środki dopingujące. Kowalczyk i Wierietielny uważają, że pewna część rywalek, włącznie z tą najgroźniejszą, Norweżką Marit Bjoergen, legalnie się szprycuje.
Liczyłem po cichu, że może Bjoergen okaże się w tym sezonie nieco słabsza i nie będzie o co kruszyć kopii, ale ona jest mocna jak diabli, więc wojnę mamy jak w banku. A rozdmucha ją nie Justyna Kowalczyk, ale media, dla których jest to wymarzona sytuacja. Trzeba tylko konflikt umiejętnie podsycać. W rozmowie z Marit zacytować to, co powiedziała Justyna, a w rozmowie z Justyną wspomnieć o tym, co stwierdziła Marit. Abecadło podpuszczania.
W tej wojnie będę oczywiście za naszą mistrzynią, która w kwestii zasadniczej ma rację. Nie ulega wątpliwości, że chorzy sportowcy powinni się leczyć. Czy jednak muszą się leczyć, uprawiając jednocześnie zawodowo sport? Doping na receptę to zbyt silna pokusa. Nic dziwnego, że odsetek astmatyczek i astmatyków jest wśród profesjonalnych sportowców wyższy niż w przypadku reszty świata.
Jedyną nadzieję na pokój polsko-norweski widzę w tym, że Justyna Kowalczyk zacznie wygrywać. Wtedy media nic nie wskórają. Tematem wywiadów będzie po prostu krok łyżwowy, a nie wdychanie leku na astmę. Natomiast kolejne porażki dadzą powód do kontynuowania dyskusji na temat nierówności szans. I nawet jeśli rację ma Polka, to nadawanie na najgroźniejszą rywalkę w momencie, gdy się z nią przegrywa, nie brzmi najlepiej.
Są więc dwa wyjścia, pani Justyno. Wygrywać i mówić, co się żywnie podoba. Albo przegrywać i milczeć w wiadomej kwestii. To pierwsze wydaje mi się lepsze.