Ojczyźnie się nie odmawia, zwłaszcza gdy brazylijski mundial 2014 na horyzoncie, gospodarka pędzi, real się umacnia, miejscowa liga zaczęła płacić gwiazdom nie gorzej niż te największe w Europie. A wymaga ciągle dużo mniej. Jeśli jesteś artystą i masz głośne nazwisko, to kibice i prezesi ci wybaczą, że się bawisz do rana, że masz nadwagę, że czasami postoisz na boisku. W Europie by się czepiali.
Liga nie jest łatwa: gra się brutalnie, mecze są od środy do niedzieli, mnóstwo czasu zajmują podróże. Ale tempo jest wolniejsze niż w Europie, więc zostaje więcej miejsca na popisy. No i ci kibice: gdy trzy tygodnie temu wylądował Ronaldinho, na boisku Flamengo Rio de Janeiro czekał na niego 20-tysięczny tłum, wielu wiwatujących miało na twarzach maski z podobizną piłkarza, była wielka scena, strzelające confetti, uściski z panią prezes klubu i gotowe wielkie bilboardy z Ronaldinho, napisem „Flamengo to Flamengo” i reklamami sponsorów. A to wszystko dla piłkarza, którego Milan pozbywał się w pośpiechu, bo wszyscy już stracili cierpliwość do jego nocnych eskapad i niefrasobliwości.
[srodtytul]Mistrzowie i ich szef[/srodtytul]
Co kilka miesięcy wraca ktoś wielki. Pierwszy był Ronaldo, po nim Roberto Carlos, Rivaldo, teraz Ronaldinho. Właściwie łatwiej byłoby wymienić tych, których jeszcze nie ma. Z grających wciąż brazylijskich zdobywców Złotej Piłki do domu nie wrócił tylko Kaka.
Z 23 mistrzów świata z 2002 roku – to było ostatnie mistrzostwo Brazylii - w Europie zarabia już tylko czterech. Oprócz Kaki - Lucio, Gilberto Silva i Edmilson, ale ten ostatni zanim przyjął propozycję Realu Saragossa grał przez rok w Palmeiras Sao Paulo. Jest jeszcze bezrobotny Dida, który zakończenia kariery nie ogłasza, ale odrzuca wszystkie propozycje, bo nie chce mu się ruszać z Mediolanu, oraz wieczny tułacz Denilson, aktualnie zagubiony gdzieś między Grecją a Serbią, też bez kontraktu.