Rz: O poprzednie dwie Kryształowe Kule walczyła pani aż do finału w Falun. Trzecią udało się zdobyć miesiąc przed końcem sezonu. Smakuje inaczej?
Justyna Kowalczyk:
Wyjątkowo. Spełniło się moje największe marzenie: zdobyć puchar trzy razy z rzędu. Niby od Tour de Ski przewagę miałam dużą, ale cały czas się bałam, że np. dostanę żółtą kartkę i wykluczą mnie z finału Pucharu Świata. Z Drammen wyjechałam szczęśliwa. Było tyle wielkich biegaczek, które po dwóch sezonach dominacji w pucharze wpadały w kryzys, ostatnio Marit Bjoergen i Virpi Kuitunen, a mnie się udało wytrwać. Bo to jest przede wszystkim próba wytrwałości. Niektórzy mówią, że skoro Marit część biegów w PŚ odpuszcza, to jest mi łatwiej go zdobyć. A ja ciągle, żeby mieć tę Kulę, muszę wszystko jej podporządkować, wszystko odłożyć na bok, jeździć niemal co tydzień w inne miejsce, miesiącami nie widzieć domu. Razem ze mną poświęca się cała moja drużyna, trener, serwismeni. Teraz jestem z nas wszystkich dumna.
Wygrała pani już w tym sezonie Tour de Ski, Puchar Świata, mniejszą Kulę za biegi dystansowe, ale najważniejsza próba ciągle przed panią. Już w czwartek pierwszy bieg mistrzostw świata. Udało się zrobić wszystko, co zaplanowaliście z trenerem?
Czuję się bardzo dobrze, nie byłam jeszcze w tym sezonie w lepszej formie. Udało mi się obronić przed chorobami. Oczywiście jestem zdenerwowana, w Norwegii nikt nie da zapomnieć, że mistrzostwa już za chwilę. Ale nerwów się nie wstydzę.