Dałam wszystko, co miałam

Justyna Kowalczyk, potrójna medalistka mistrzostw świata w Oslo, o swoich idolach, lekturach i przyszłości

Publikacja: 07.03.2011 00:14

Dałam wszystko, co miałam

Foto: AFP

Rz: Pani medale chodzą ostatnio trójkami: Liberec, Vancouver, Oslo. Teraz pora na zwolnienie tempa?

Justyna Kowalczyk:

Najpierw poświętujemy, ale też nie od razu. Na razie mistrzostwa w Oslo kojarzą mi się głównie ze zmęczeniem. A potem to sobie z trenerem na nowo poukładamy. Pokazałam, że jednak można uniknąć kryzysu po dwóch sezonach sukcesów. Jak jest w czwartym, tego jeszcze nikt nie sprawdził. Dla mnie zdobycie dziewięciu medali w ostatnich trzech wielkich imprezach nawet nie jest spełnieniem marzeń, bo ja nie śmiałam sobie czegoś takiego wyobrażać. A teraz, dokładając brąz z Turynu, liczba medali zrobiła się już dwucyfrowa. Po Oslo mogę mieć niedosyt co do biegu na 10 km, mogą mnie pewne sprawy złościć, ale jak patrzę na cały sezon – był piękny. Wyjadę stąd szczęśliwa i uśmiechnięta, z różnych przyczyn, również medalowych.

A te inne przyczyny?

Jeśli przyjeżdżasz na mistrzostwa jako główny konkurent gospodarzy, to presja jest niewyobrażalna. Zwłaszcza w kraju, w którym biegi są kultem. I tak po ludzku się cieszę, że podołałam i to już za mną. Walka była przednia, dałam wszystko, co miałam. A Norwegowie dostali, co chcieli i na co pracowali. W czołowej szóstce były w sobotę cztery Norweżki, takie rzeczy się normalnie nie zdarzają. Mam nadzieję, że za dwa lata już im tak łatwo nie będzie.

Presja była większa niż w Vancouver?

O, na pewno nie. Podczas igrzysk ciężar na swoich barkach liczyłam w tonach. Tutaj byłam po prostu świadoma swojej mocy, skoncentrowana i chyba dojrzalsza, to mi pomogło. A Liberec to było zupełnie coś innego. Tam jechałam jako młoda zawodniczka, zdolna, ale jeszcze bez medalu mistrzostw świata. Byłam bardzo spięta na 10 km, a potem to jakoś się działo. I niezależnie od tego, ile jeszcze medali zdobędę,

Liberec pozostanie czasem największego sportowego szczęścia.

Po wyścigu na 30 km nie ma niedosytu?

Każdy medal na mistrzostwach jest przeżyciem, do ich zdobywania nigdy się nie przyzwyczaję. To był ciężki bieg, od początku mówiłam trenerowi, że nie jest najlepiej. Zdarzyły mi się już wcześniej ze dwie, trzy takie trzydziestki. Było mocne tempo, chciałam tego, a jednak dziewczyny okazały się mocniejsze. Ale walka była piękna i jestem z tego dumna. Jeśli przy trasie jest 100 tysięcy widzów i biegniesz za Marit Bjoergen, to czujesz potęgę tłumu. I czujesz, że coś w biegach znaczysz. Kibice tutaj byli wielcy.

Wygrana Johaug jest niespodzianką?

A widzieliście Alpe Cermis? Trzydziestka jest bardzo skomplikowanym biegiem, podobnym do tej wspinaczki. Było w nim kilka faworytek, wśród nich Therese. Jest świetnie przygotowana, jakby było trzeba, toby i 50 km wytrzymała. Nie spodziewałam się tylko, że się odważy tak wcześnie zaatakować. Myślę, że chciała rozciągnąć grupę i zaskoczyło ją, że tak szybko odpadłyśmy. Ale za nią by w sobotę nawet Petter Northug nie nadążył.

To jej pierwsze zwycięstwo wśród seniorek, od razu w najważniejszym biegu mistrzostw świata.

Nie mówmy, że ona wyskoczyła nagle. Przecież Therese na Alpe Cermis wbiegła szybciej niż wielu mężczyzn. Ma specyficzny styl, właściwie przekłada narty, a nie jedzie na nich. To była w jej wykonaniu trzydziestka skakana. Jest odważna i wykorzystała to w sobotę. Lubię ją. Jest sympatyczna, otwarta.

Gdy Johaug zaatakowała, wiedziała pani, że to rozstrzygający moment?

Pomyślałam, że być może ją jeszcze dogonimy na zjazdach, ale byłam pewna, że na ostatnim kółku i tak nam ucieknie. Gdy w pewnym momencie Marit zaczęła dawać mi do zrozumienia, że chce, by jej pomagać, zrozumiałam, że obie nie mamy sił na złoto. I zaczęłyśmy się skupiać na tym, co się dzieje z tyłu. Jej trenerzy też już częściej nie podawali, ile jest straty do Johaug, ale jak blisko są goniące nas dziewczyny. Brąz dedykuję tacie, który w dniu biegu kończył 62 lata i myślę, że on najbardziej to przeżywał przed telewizorem.

Za dwa lata w mistrzostwach w Val di Fiemme kogo się pani będzie bardziej obawiać: Johaug czy Bjoergen?

Charlotte Kalli. Najbliższą przyszłością biegów będą Kalla i Krista Laehtenmaeki. Charlotte ostatnio dużo płakała, była smutna po trzydziestce, bo odpuściła, gdy ja się akurat przełamałam, i na pewno tego żałuje. Ale, nie przekreślając Norweżek, uważam, że największe niespodzianki mogą teraz sprawiać ona i Krista.

Mówiła pani wcześniej w tym sezonie, że podczas wyjazdów rzadziej teraz czyta książki, bo się pani uczy. Po to, żeby niedługo przedstawiać się: doktor Justyna Kowalczyk?

Kto z nas wie, co się zdarzy w przyszłości. A książki ciągle czytam. Ostatnio biografię Emila Zatopka. Średnio mi się podobała, bo mistrza, którego miałam w obłokach, sprowadziła mi na ziemię. Wolałam go tam w górze.

Zatopek jest jednym z pani idoli?

On, Lance Armstrong, Irena Szewińska. To są nazwiska, które na mnie bardzo działają.

To może lepiej niech pani książek o Armstrongu nie czyta, zwłaszcza tych najnowszych.

Już trzy przeczytałam.

Jaki będzie ten następny sezon? Najważniejsza próba to Tour de Ski, tym razem z Bjoergen?

Mamy już wstępny plan przygotowań, co i gdzie będziemy robić, zobaczymy, jak będę znosić obciążenia. A w październiku wam powiem, czy jestem gotowa do walki, czy będę sobie przybiegać na dziesiątych miejscach.

Obecny sezon znów zakończy pani pokazowymi startami w Rosji?

Nie, tym razem się wypisałam. Pojadę tylko na Kamczatkę leczyć się i tam wystartuję w jednym maratonie, na 60 km. W komercyjnych zawodach tym razem nie, choć miałam dużo zaproszeń z Rosji, Norwegii. Starzeję się, trzeba odpocząć.

—rozmawiał w Oslo Paweł Wilkowicz

Sport
Witold Bańka dla "Rzeczpospolitej": Iga Świątek i Jannik Sinner? Te sprawy dały nam do myślenia
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Sport
Kiedy powrót Rosji na igrzyska olimpijskie? Kandydaci na szefa MKOl podzieleni
Sport
W Chinach roboty wystartują w półmaratonie
Sport
Maciej Petruczenko nie żyje. Znał wszystkich i wszyscy jego znali
Sport
Czy igrzyska staną w ogniu?