Rz: Pani medale chodzą ostatnio trójkami: Liberec, Vancouver, Oslo. Teraz pora na zwolnienie tempa?
Justyna Kowalczyk:
Najpierw poświętujemy, ale też nie od razu. Na razie mistrzostwa w Oslo kojarzą mi się głównie ze zmęczeniem. A potem to sobie z trenerem na nowo poukładamy. Pokazałam, że jednak można uniknąć kryzysu po dwóch sezonach sukcesów. Jak jest w czwartym, tego jeszcze nikt nie sprawdził. Dla mnie zdobycie dziewięciu medali w ostatnich trzech wielkich imprezach nawet nie jest spełnieniem marzeń, bo ja nie śmiałam sobie czegoś takiego wyobrażać. A teraz, dokładając brąz z Turynu, liczba medali zrobiła się już dwucyfrowa. Po Oslo mogę mieć niedosyt co do biegu na 10 km, mogą mnie pewne sprawy złościć, ale jak patrzę na cały sezon – był piękny. Wyjadę stąd szczęśliwa i uśmiechnięta, z różnych przyczyn, również medalowych.
A te inne przyczyny?
Jeśli przyjeżdżasz na mistrzostwa jako główny konkurent gospodarzy, to presja jest niewyobrażalna. Zwłaszcza w kraju, w którym biegi są kultem. I tak po ludzku się cieszę, że podołałam i to już za mną. Walka była przednia, dałam wszystko, co miałam. A Norwegowie dostali, co chcieli i na co pracowali. W czołowej szóstce były w sobotę cztery Norweżki, takie rzeczy się normalnie nie zdarzają. Mam nadzieję, że za dwa lata już im tak łatwo nie będzie.