Druga runda tegorocznych mistrzostw świata, Grand Prix Malezji, to tradycyjnie jedno z największych wyzwań dla kierowców i samochodów Formuły 1. Na położonym w strefie równikowej torze Sepang istnieją właściwie tylko dwa rodzaje aury: palące słońce idące w parze z duszącą wilgotnością albo ulewny, monsunowy deszcz.
W pierwszym przypadku cierpią zawodnicy i maszyny – zarówno człowiek, jak i samochód do sprawnego działania potrzebują świeżego powietrza, które w Malezji jest towarem deficytowym. Inżynierowie muszą zwrócić szczególną uwagę na chłodzenie poszczególnych składników precyzyjnej maszynerii, jaką jest wyścigówka Formuły 1. Chłodzenia potrzebują hamulce, silnik czy skrzynia biegów, a warto pamiętać, iż wprowadzonych w tym roku nowatorskich rozwiązań układu wydechowego (zespoły Lotus Renault czy Red Bull), jednego z najgorętszych podzespołów auta, nie sprawdzano jeszcze w takich warunkach.
Kierowca też nie ma łatwego życia: ognioodporna bielizna z długimi rękawami i nogawkami, na to wszystko jeszcze niepalny kombinezon, kominiarka, kask, rękawice, skarpety... Bezpieczeństwo ponad wszystko, ale kosztem komfortu – mimo że w wyścigówkach nie ma dachu, to i tak temperatura w kokpicie sięga 50-60 stopni Celsjusza. Trzeba wytrzymać w tej saunie dwie godziny, do tego cały czas zachowując maksymalny poziom koncentracji przy jeździe z prędkością ponad 300 km/godz i walce koło w koło z rywalami.
Druga i ostatnia pozycja z klimatycznej oferty Malezji wcale nie jest przyjemniejsza. W ułamku sekundy nad tor mogą nadciągnąć burzowe chmury, a lejące się z nich strugi wody błyskawicznie zamieniają tor wyścigowy w basen. Padało rok temu, a przed dwoma laty ulewa spowodowała przerwanie wyścigu po przejechaniu niewiele ponad połowy dystansu. Ze względu na zapadający zmrok i utrzymujący się deszcz zawodów ostatecznie nie wznowiono. – To były jedne z najgorszych warunków, w jakich przyszło mi jeździć – wspomina zwycięzca tamtego wyścigu, Jenson Button. – W niektórych miejscach tor zamienił się w rzekę.
Niezależnie od warunków kluczową rolę odegrają opony. Obawy co do trwałości ogumienia Pirelli okazały się w Australii bezpodstawne (powszechną strategią była dwukrotna zmiana, ale Sergio Perez tylko raz dokonał wymiany opon i dotarł do mety), ale samo szefostwo włoskiej firmy przyznaje, że w Malezji pit stopów może być więcej. – Spodziewamy się trzech-czterech wizyt w boksie na każdego zawodnika – przewiduje Paul Hembery z Pirelli. – Tor jest bardziej agresywny dla opon, ponadto jest tu dużo cieplej. Jedyną pewną rzeczą jest to, że będzie padał deszcz, więc pewnie nasze deszczowe ogumienie odegra swoją rolę. Cieplejsze warunki mogą odpowiadać kierowcom Ferrari, którzy w chłodnej jak na standardy F1 Australii rozpoczęli sezon od czwartego i siódmego miejsca. Rozczarowujący wynik był w dużej mierze spowodowany problemami z dogrzewaniem ogumienia.