To by dopiero była opowieść: na 150-lecie jedności Włoch tytuł mistrzowski dla miasta, które najbardziej dzieli. Nie dla stolicy, nie dla biznesmenów z Piemontu i Lombardii, tylko dla Neapolu, który jest jak pomnik wszystkich porażek zjednoczenia. Akurat w 150. rocznicę, choć w całej historii calcio tylko trzy razy się zdarzyło, że tytuły mistrzowskie trafiały do miast na południe od Rzymu. Mało tego: to scudetto dla Południa byłoby zdobyte w zupełnie niepołudniowym stylu, bo SSC Napoli to być może jedyna firma w mieście, która od kilku lat idzie w górę, działa sprawnie, nie produkuje długów ani nie prosi o ratunek mafii.
Do końca sezonu zostało półtora miesiąca, siedem kolejek. Napoli jest na drugim miejscu, tuż przed mistrzami z Interu. Przed sobą ma tylko Milan, z którym dziś może się zrównać punktami: jeśli pokona Bolognę, a lider przegra z Fiorentiną. Tak czy owak, udział w następnej Lidze Mistrzów wydaje się pewny. Nieźle jak na klub, który jeszcze nie tak dawno był w czwartoligowej otchłani. Ale nawet wtedy na jego mecze przychodziło po 30 tysięcy widzów. Dziś we Włoszech więcej kibiców przyciągają tylko spotkania Interu i Milanu.
Prezes, który bije
Gdyby to wszystko skończyło się mistrzostwem, to może nawet powstanie o tym jakiś film. Pewnie byłby lepszy od średnio śmiesznych, za to mocno ozdabianych golizną komedii, na których miliony zarobił Aurelio Di Laurentiis, od siedmiu lat właściciel Napoli, od 36 lat – wytwórni Filmauro. To krewny wielkiego Dino De Laurentiisa, producenta m.in. „La Strady", „Blue Velvet" – ale i serii o Conanie.
Pełnokrwistych postaci w tym filmie o mistrzostwie by nie zabrakło, począwszy od samego Aurelio, który wygląda na poczciwego brodacza, ale przyłożyć potrafi, o czym ostatnio przekonał się prezes Lazio Claudio Lotito, gdy pokłócili się o podział pieniędzy z praw telewizyjnych i rozdzielić ich musiał prezes Milanu. O trenerze Napoli Walterze Mazzarrim sam właściciel klubu mówi, że jest jak Sean Penn: najlepszy wtedy, gdy wkurzony.
W drużynie też już wyrosły trzy wielkie postaci, choć De Laurentiis sprowadzania wielkich nazwisk unika; tłumaczy, że za Brada Pitta do filmu zapłaciłby dziesiątki milionów, bo ma gwarancję, że się zwrócą, a w futbolu takiej nie dają. Ale za to mądrze wybiera kandydatów na gwiazdy i kupuje, póki są w promocji. Ezequiela Lavezziego, przysadzistego wytatuowanego Argentyńczyka z kolczykiem, sprowadził cztery lata temu za 6 mln euro. Marka Hamsika, Słowaka szczuplejszego niż top modelka, wytatuowanego, z kolczykiem i jeszcze w okularach, tego samego lata za 5,5 miliona. Za Edinsona Cavaniego, Urugwajczyka z długimi włosami, aparatem na zębach i pseudonimem Matador, dał rok temu 18 mln euro, ale i na nim kiedyś zarobi.