- To jest wielka chwila w moim życiu, spełniły się moje marzenia - powiedział "Rz" Kowalczyk przed startem z francuskiego La Rochelle. W regatach Mini Transat płynie wśród 80 żeglarzy z całego świata, którzy na najmniejszych jachtach oceanicznych chcą pokonać Atlantyk i w listopadzie dobić do portu w brazylijskim Salvador de Bahia.
Zawodnicy przez blisko miesiąc będą zdani na oceanie tylko na siebie. Na łodziach niewiele większych od samochodu osobowego nie mogą mieć nowoczesnej elektroniki do nawigacji. Zabronione jest korzystanie ze wsparcia z lądu, radia UKF można użyć tylko do wezwania pomocy medycznej. Przed startem oddają telefony komórkowe i laptopy do depozytu. Jacht musi się samodzielnie podnieść, gdy maszt i część żagli znajdują się pod wodą, to jeden z warunków dopuszczenia łodzi do regat. Żeglarze przeszli kilkanaście specjalistycznych szkoleń m.in. pod kierunkiem francuskich lekarzy. W razie wypadku każdy z nich musi umieć np. zszyć ranę.
Ostatnie godziny przed startem Polak spędził na korygowaniu opracowanej jeszcze w Polsce strategii. Korekty wymusiła pogoda i niespotykany od lat o tej porze roku potężny wyż nad Hiszpanią. Przez pierwszy tydzień, gdy zawodnicy będą zmierzali do mety pierwszego etapu na Maderze, prawie w ogóle nie będzie wiało. - Siedzę z aktualną prognozą nad mapą i ponownie planuję, gdzie będę mógł wykonać zwrot, czy odpocząć bez ryzyka zderzenia ze statkiem - powiedział Kowalczyk.
36-letni szczecinianin podporządkował całe swoje życie przygotowaniom do startu w regatach Mini Transat. Jacht budował samodzielnie przez trzy lata w stodole ojca, na różnych niewielkich przystaniach żeglarskich i w stoczniach jachtowych. Jego wyczyny w trakcie kwalifikacji wzbudziły podziw organizatorów regat. Polak popłynął w kilku prestiżowych i trudnych wyścigach żeglarzy m.in. Grand Prix Italia (Włochy), Pornichet Select (Francja), UK Fastnet (Anglia), a na początku czerwca zakończył samotny rejs oceaniczny na 1000 mil. Na lądzie może liczyć na niewielki zespół złożony z przyjaciół.