Piotr Siemionowski: mistrz, który wie, czego chce

Kajakarz Piotr Siemionowski, mistrz świata i Europy w sprincie, o igrzyskach, pewności siebie i trudnym związku z kajakarskim związkiem

Publikacja: 26.09.2011 19:48

Piotr Siemionowski

Piotr Siemionowski

Foto: Fotorzepa, Bartosz Jankowski

„Rz": Polski sport to często asekuranctwo i wymówki, a pan tak między oczy: chcę być za rok mistrzem olimpijskim w Londynie i będę nim. Nie słyszał pan o psychologach sportowych?

Piotr Siemionowski:

Nie mam psychologa, nigdy go nie potrzebowałem. Gdy stoję na starcie nie mam żadnych wątpliwości. Żadnego zawahania. Znam siebie, wiem jak ciężko trenuję. Mówię o złocie, bo tylko ono się liczy.

Pana konkurencja, wyścig na 200 m, to pół minuty młócki wiosłem i często centymetrowe różnice na mecie. Kto się raz pomyli, odpada z walki. Nerwy muszą być jeszcze mocniejsze niż mięśnie?

Najważniejsza jest technika. Można być niewiarygodnie silnym, łamać wiosło, a kajak nie płynie, bo energia gdzieś ucieka. Trzeba czuć wodę, umieć przekazać jej swoją siłę. Chyba nie najgorzej mi to wychodzi.

W walce z rywalami na spojrzenia też jest pan najlepszy, sprinterzy to w każdym sporcie mistrzowie wojny nerwów.

My nie robimy cyrku. To że jestem pewny siebie i chcę zwycięstw nie oznacza, że nie szanuję rywali. Nie jestem arogancki. Ja tylko nie boję się z nimi wygrywać. Jestem jednym z młodszych w stawce. Brytyjczyk Ed McKeever, któremu zabrałem w tym roku tytuły mistrza świata i Europy, jest o pięć lat starszy. Niemiec Ronald Rauhe, rekordzista męskiego kajakarstwa z 13 tytułami mistrza świata, o osiem. Moc spada z wiekiem, przede mną jeszcze parę lat. Nie wiem, jak przed nimi.

Sprint w kajakarstwie też jest młody. Do niedawna traktowano go w mistrzostwach świata jako efektowną ozdobę. Ale w Londynie wyścigi na 200 m debiutują w igrzyskach i dzięki temu stały się bardzo prestiżowe. Dlatego wybrał pan sprint?

Gdy byłem młodszy specjalizowałem się raczej w długich dystansach, byłem mistrzem Polski w maratonie. Ale potem organizm pokazywał, że im krócej tym lepiej.

Polskie kajakarstwo od lat ma kandydatów na mistrzów olimpijskich, ale jeszcze żadnego złota nie zdobyło. Ostatnie igrzyska kończyły się kłótniami, a nie sukcesami.

Nie ma co ukrywać, w środowisku są podziały i podejrzewam, że nie wszystkim też jest w smak, że to właśnie ja wygrywam. A jeszcze bardziej się nie podoba, że dzięki awansowi do Klubu Londyn 2012 mogłem się usamodzielnić. Że poprosiłem o zwolnienie ze wspólnych treningów z kadrą i ćwiczyłem tylko z klubowym trenerem (dziś również trenerem kadry sprinterów - piw) Mariuszem Słowińskim, że idę swoją drogą, że w ostatnich MŚ nie wystartowałem w sztafecie, bo wiedziałem, że to mi może zaszkodzić przed finałem sprintu, że ja na mistrzostwa leciałem, a inni jechali autobusem. Wielu działaczy wyznaje zasadę, że najważniejsza jest grupa, równość i każdy ma mieć to samo. Mnie to pachnie komunizmem. Skoro ktoś lepiej trenuje i ma lepsze wyniki, to dlaczego ma dostawać tyle samo?

Ministerstwo sportu stworzyło Klub Londyn właśnie po to, żeby przestało pachnieć komunizmem. Najlepsi mieli mieć wszystko, czego im potrzeba. A pan musiał walczyć o samo pójście na swoje?

Awans do KL 2012 zdobyłem rok temu, dzięki brązowemu medalowi mistrzostw świata w Poznaniu. Ale na początku w klubie byłem, a jakbym w nim nie był. Dopiero w tym roku dostałem jakąś namiastkę indywidualnego toku przygotowań. Ale to mi jeszcze nie wystarczało, bo ciągle nie mogłem decydować o sobie, wybierał raczej związek. W końcu, po negocjacjach z ministerstwem, dostałem zgodę.

I na mistrzostwa świata w Szegedzie jechał pan ze świadomością, że trzeba wygrać, bo inaczej powiedzą: Siemionowski igrał, igrał i się doigrał, niech teraz wraca do trenera kadry?

To też miało znaczenie. Zdobyłem już wprawdzie wcześniej złoto mistrzostw Europy, ale ono by mocno przyblakło gdybym nie wygrał MŚ. Wtedy pewnie ktoś by mi powiedział: raz ci się udało kolego, i tyle. Zapraszamy z powrotem.

Jest pan skłócony ze związkiem?

Nie, absolutnie nie. Szanuję działaczy, ale wiem co dla mnie najlepsze. Z trenerem kadry też mam dobre relacje, po prostu nam razem nie wychodziło tak jak oczekiwałem, i tyle. Nie mogę się martwić o całe polskie kajakarstwo, na mojej drodze jest już wystarczająco dużo poświęceń. Od kiedy jest Klub Londyn związek nie musi mi pomagać, wystarczy żeby nie przeszkadzał. A niestety w wielu dyscyplinach związki ten program blokują. Bo KL 2012 nie oznacza dla nich dodatkowych pieniędzy, one mają je po prostu inaczej niż dotychczas wydawać. I to im jest nie w smak. Wiem, bo często rozmawiam z kolegami z innych sportów. Marcin Dołęga opowiadał mi, że bywa tak, że on chce jechać w konkretne miejsce, a związek podnoszenia ciężarów odpowiada: nie ma pieniędzy. A jak może nie być pieniędzy, skoro zawodnik nie wykorzystał nawet jednej czwartej puli przyznanej mu przez ministerstwo? Zresztą nie spotkałem jeszcze sportowca, który by wydał całość. A zgodnie z przepisami dopiero to czego on nie wykorzysta można z jego puli wydać na innych.

Ale rzeczywistość jest inna niż przepisy, bo związki odpowiadają: wydamy wszystko na obecnych mistrzów, a za co wychowamy mistrzów przyszłych?

Przy dobrym zarządzaniu można sobie z tym poradzić. My tylko chcemy korzystać ze swoich praw. Ministerstwo powiedziało: bierzcie sprawy w swoje ręce. To wzięliśmy. Jestem samotnikiem. Męczę się w grupie. Nie chcę zależeć od czyjegoś gorszego dnia. Poszedłem na swoje i nikt mnie nie musi niańczyć, ale i ja nikogo nie muszę.

Złoty medal z Szegedu uciszył krytyków?

Oni zawsze będą. Moją tarczą są wyniki, dają mi ten przywilej, że przyjaciół sobie wybieram sam. Co z tego, że będę przybijał piątki ze wszystkimi? Jak nie będę najlepszy, i tak mnie kopną w dupę. Wóz albo przewóz. I tak jest dobrze.

Dobrze, ale ryzykownie.

Ja nie jestem zakutym łbem. Upieram się przy swoim tylko dlatego, że to daje efekty. Dam sobie pomóc, jak przestanie się wieść.

Sponsorzy po medalu ruszyli sprintem?

Działamy, myślę że wkrótce będę mógł powiedzieć coś więcej.

Z kajakarstwa można dobrze żyć?

Można. Wiem, że Ronald Rauhe jest bardzo majętnym człowiekiem, ma świetnych sponsorów. Z Edem McKeeverem na ten temat nie rozmawiałem, ale też stoją za nim duże firmy i jest popularny w Wielkiej Brytanii.

Brytyjczycy to w ogóle w kajakarstwie ciekawy przypadek. McKeever znalazł czas, żeby się wykształcić na księgowego, mistrz olimpijski z Pekinu Tim Brabants jest lekarzem, pracuje w szpitalu w Nottingham, inny medalista igrzysk, kajakarz górski David Florence, próbował zostać astronautą. Jemu się akurat nie udało, ale jednak spróbował.

Mnie też ciągnie w różne strony. Najmocniej do biznesu. Chcę w tym roku w wolnej chwili założyć własną firmę.

Jaka branża?

Transportowo-budowlana. Na rynek lokalny, w moim rodzinnym Mrągowie. Ja dam kapitał i zbiorę ludzi. Na razie najważniejszy będzie sport, ale później będę miał płynne przejście do innego życia.

Będzie pan jedynym biznesmenem w kajakarskiej kadrze?

Nie, Marek Twardowski ma w Augustowie kamienicę, sklepy. Ja też tak chcę.

Dlaczego w polskim sporcie jest ciągle za mało podobnych przykładów? Czasy się zmieniły, a ciągle wychowujemy sportowców na dorosłe dzieci, potrafiące tylko trenować i startować. I potem jest tak jak z dwukrotnym mistrzem olimpijskim Robertem Syczem, który zostawił wioślarstwo, ale szybko wrócił, pytając: a kto weźmie mechanika samochodowego, który od kilkunastu lat nie naprawiał samochodu?

Nie mogę się wypowiadać za innych. Ja wolę samodzielność i bycie blisko domu. Chcę mieć poczucie odpowiedzialności.

Tomasz Wylężek, kajakarz z Polski, zdobywający medale dla Niemiec, mówi, że polski sport jest zabijany przez zgrupowania. Przez te dwieście kilkadziesiąt dni w roku poza domem, ciągłe duszenie się w tym samym sosie, ale też przyzwyczajenie, że wszystko jest podsunięte pod nos. .

Dlatego ważne, że teraz można sobie wybrać: lubię być z grupą, to siedzę na zgrupowaniach. Nie dogaduję się z trenerem albo kolegami, to idę na swoje i trenuję tam gdzie mieszkam. Oczywiście wybór mają tylko ci, którzy są wystarczająco dobrzy.

Gdyby pan w Mrągowie nie wybrał kajakarstwa, to kim by pan został?

Nie wiem, może chuliganem. Zawsze mnie energia roznosiła. Rodzice mnie wysłali na kajaki. Miałem piękne dzieciństwo, ale jakby mnie nie pilnowali, to pewnie bym zszedł na ciemną stronę mocy. I cieszę się, że mnie do tego kajakarstwa wtedy przymuszano. Nie jestem za bezstresowym wychowaniem, bo dzieci same nie wiedzą, czego chcą. Mnie też się zdarzało uciekać z treningów, kombinować. I dopiero po trzech, czterech latach to polubiłem. I dziś zamiast siedzieć przed komputerem i grać, mogę powiedzieć: za rok postaram się dać polskiemu kajakarstwu pierwszy tytuł mistrza olimpijskiego.

Wyobraża pan sobie czasami ten moment: podium, hymn, wzruszenie?

Do tej pory na podium nie płakałem. Właściwie to nie pamiętam, kiedy się ostatnio wzruszyłem. Może to niedobrze. Nie wiem, jak jest na igrzyskach. Może łza poleci.

Rozmawiał Paweł Wilkowicz

„Rz": Polski sport to często asekuranctwo i wymówki, a pan tak między oczy: chcę być za rok mistrzem olimpijskim w Londynie i będę nim. Nie słyszał pan o psychologach sportowych?

Piotr Siemionowski:

Pozostało jeszcze 98% artykułu
Sport
Dlaczego Kirsty Coventry wygrała wybory i będzie pierwszą kobietą na czele MKOl?
Sport
Długi cień Thomasa Bacha. Kirsty Coventry nową przewodniczącą MKOl
SPORT I POLITYKA
Wybory w MKOl. Czy Rosjanie i Chińczycy wybiorą następcę Bacha?
Sport
Walka o władzę na olimpijskim szczycie. Kto wygra wybory w MKOl?
Materiał Promocyjny
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Sport
Koniec Thomasa Bacha. Zbudował korporację i ratował świat sportu przed rozłamem
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń