– Znów zostałem obrabowany ze zwycięstwa. Miałem czterech rywali: Pacquiao i trójkę sędziów – skarżył się Marquez. Jeden z sędziów wypunktował remis (114:114), dwóch pozostałych wygraną Pacquiao (115:113, 116:112). Ta ostatnia punktacja nie ma nic wspólnego z tym, co się działo w MGM Grand w Las Vegas. Widzowie (było ich ponad 16 tysięcy) wygwizdali werdykt, Marquez w najgorszym wypadku zasłużył na remis.
Stawką pojedynku był pas mistrza świata WBO w wadze półśredniej należący od pięciu lat do Filipińczyka. Mistrz ośmiu kategorii wagowych był faworytem w trzeciej walce z Meksykaninem, ale nikt nie lekceważył Marqueza. Potrafi on zneutralizować atuty Pacquiao, jest mistrzem kontry, a takich rywali PacMan nie lubi.
Przeważała jednak opinia, że Pacquiao będzie za silny dla Marqueza. – To już nie jest ten dawny mały Manny. Juan będzie zaskoczony, jak odczuje siłę jego pięści. Jeśli zdecyduje się na wojnę w ringu, przegra przez nokaut – mówił Freddie Roach, trener Filipińczyka.
Walka odbyła się w umownym limicie do 144 funtów (poniżej 65 kg), na co zgodzili się obaj pięściarze. Marquez był znakomicie przygotowany. Czuwał nad tym Angel Hernandez, znany teraz pod nazwiskiem Heredia, za którym ciągnie się afera BALCO. Ponoć uniknął kary, bo zdecydował się na współpracę z FBI.
Raz jeszcze potwierdziła się stara bokserska prawda, że styl robi walkę. A styl Marqueza wyraźnie nie pasuje Pacquiao. Ci, którzy sądzili, że to będzie egzekucja, są zaskoczeni. Filipińczyk, najlepszy pięściarz bez podziału na kategorie wagowe, miał uciąć raz na zawsze wszelkie dyskusje dotyczące jego konfrontacji z królem kategorii lekkiej. Dwie ich poprzednie walki w wagach piórkowej i superpiórkowej nie odpowiedziały bowiem jednoznacznie, kto jest lepszy. W 2004 roku pojedynek zakończył się remisem, choć Marquez w pierwszym starciu trzykrotnie padał na deski, a cztery lata później Pacquiao wygrał niejednogłośną decyzją sędziów, co uznano za krzywdzące dla Meksykanina.