Wyobraźnia kibica nie zna granic. Czasem obce są jej też zasady zdrowego rozsądku. Człowiek, który w trakcie wtorkowego meczu Evertonu z Manchesterem City (1:0) wpadł na boisko i przypiął się kajdankami do bramki Joe Harta, prędko się na angielskich stadionach nie pojawi. A kara finansowa będzie mu się pewnie długo odbijać czkawką.
Wie coś o tym Duńczyk Ronni. Gdy pięć lat temu jego reprezentacja podejmowała w eliminacjach mistrzostw Europy Szwecję, wtargnął na murawę, żeby uderzyć sędziego, który podyktował rzut karny i ukarał czerwoną kartką Christiana Poulsena. Do końca meczu pozostawały dwie minuty, był remis 3:3. Spotkanie przerwano, a Szwecji przyznano walkower. Dania nie mogła rozegrać dwóch następnych meczów na stadionie Parken w Kopenhadze i w efekcie na Euro 2008 nie awansowała.
Bezmyślny kibic, którego media nazwały „imbecylem futbolu”, spędził 20 dni w więzieniu, musi również pokryć straty federacji – równowartość ok. 250 tys. euro. Ronni płakał, że takich pieniędzy nie ma, bo utrzymuje rodzinę. W dodatku jego matka popełniła samobójstwo. Wstawili się za nim piłkarze: pomogą w spłacie, przekazując swoje premie za występy w kadrze.
To był zwykły chuligański wybryk, ale często ludzie pojawiający się znienacka na boisku mają coś do przekazania. Wspomniany kibic Evertonu protestował przeciw polityce kadrowej Ryanair, który nie przyjął do pracy jego córki. Miał na sobie koszulkę z wydrukowanymi zarzutami pod adresem tego przewoźnika lotniczego.
Niektórzy z takich przedstawień uczynili sposób na życie. To tzw. streakersi, opłacani przez firmy, którym nie wystarcza już reklama w telewizji czy na banerach wokół boiska. Albo po prostu zwyczajnie ich na nią nie stać. A facet biegający przez kilka, kilkanaście sekund po boisku z namalowanymi na ciele lub na ubraniu nazwą i logo jest gwarantem szybkiej i rzucającej się w oczy reklamy.