Jeszcze na początku lutego był nikomu nieznanym zawodnikiem z końca ławki rezerwowych New York Knicks. Zespołu, który w tym sezonie przegrywał mecz za meczem i nie miał pomysłu na siebie oprócz wydawania mnóstwa pieniędzy na kolejne gwiazdy. W zeszłym roku do składu dołączyli Carmelo Anthony, Chauncey Billups i Tyson Chandler, a w Nowym Jorku czekał już na nich Amare Stoudemire – ulubieniec trenera Mike'a D'Antoniego jeszcze z czasów Phoenix Suns.
Może potrafiliby oni wspólnie poprowadzić drużynę do play off, ale do kompletu brakowało dobrego rozgrywającego. Takiego, jakim w Suns był Steve Nash. Knicks ściągnęli Barona Davisa, kolejną zgraną gwiazdę do kolekcji, ale ten akurat był kontuzjowany, kiedy przychodził z Los Angeles Clippers i musiał poczekać na swoją szansę.
Ponieważ kontuzję leczył również niejaki Iman Schumpert, jako wyraz desperacji D'Antoni 4 lutego w meczu z New Jersey Nets wpuścił na boisko Lina i zaczął przecierać oczy ze zdumienia. Jak to możliwe, żeby ten zawodnik czekał tak długo na swoją szansę?
Ten chłopak, który niczym specjalnym się do tej pory nie wyróżniał, rzucił 25 punktów i miał siedem asyst przeciwko jednemu z najlepszych rozgrywających ligi Deronowi Williamsowi. Potem poprowadził Knicks do sześciu zwycięstw z rzędu i nikt już nie mógł powstrzymać Linomanii (Amerykanie mówią na to zjawisko Linsanity). Kiedy rzucił w ostatniej sekundzie zwycięskie punkty przeciwko Toronto Raptors, wcześniej pokazując wszystkim jak rutyniarz, żeby się odsunęli, Linomania sięgnęła szczytu.
Kibice zaczęli wywieszać transparenty sławiące nowego idola, a komentatorzy rozmawiać o nim w czasie komentowania innych spotkań. Floyd Mayweather Jr dorzucił od siebie, że takiego szału nie byłoby, gdyby nie to, że Lin ma tajwańskie korzenie. Trochę prawdy może w tym być, bo w lidze zdominowanej przez czarnoskórych graczy ktoś o azjatyckich korzeniach to ciekawostka, ale na pewno nie jest to cała prawda o nowej gwieździe Knicks.