Jeremy Lin, chińska żyła złota dla NBA

Jeremy Lin to już zjawisko. Nawet jak na amerykańskie standardy jego kariera w NBA toczy się błyskawicznie

Publikacja: 10.03.2012 00:01

Jeremy Lin

Jeremy Lin

Foto: AFP

Jeszcze na początku lutego był nikomu nieznanym zawodnikiem z końca ławki rezerwowych New York Knicks. Zespołu, który w tym sezonie przegrywał mecz za meczem i nie miał pomysłu na siebie oprócz wydawania mnóstwa pieniędzy na kolejne gwiazdy. W zeszłym roku do składu dołączyli Carmelo Anthony, Chauncey Billups i Tyson Chandler, a w Nowym Jorku czekał już na nich Amare Stoudemire – ulubieniec trenera Mike'a D'Antoniego jeszcze z czasów Phoenix Suns.

Może potrafiliby oni wspólnie poprowadzić drużynę do play off, ale do kompletu brakowało dobrego rozgrywającego. Takiego, jakim w Suns był Steve Nash. Knicks ściągnęli Barona Davisa, kolejną zgraną gwiazdę do kolekcji, ale ten akurat był kontuzjowany, kiedy przychodził z Los Angeles Clippers i musiał poczekać na swoją szansę.

Ponieważ kontuzję leczył również niejaki Iman Schumpert, jako wyraz desperacji D'Antoni 4 lutego w meczu z New Jersey Nets wpuścił na boisko Lina i zaczął przecierać oczy ze zdumienia. Jak to możliwe, żeby ten zawodnik czekał tak długo na swoją szansę?

Ten chłopak, który niczym specjalnym się do tej pory nie wyróżniał, rzucił 25 punktów i miał siedem asyst przeciwko jednemu z najlepszych rozgrywających ligi Deronowi Williamsowi. Potem poprowadził Knicks do sześciu zwycięstw z rzędu i nikt już nie mógł powstrzymać Linomanii (Amerykanie mówią na to zjawisko Linsanity). Kiedy rzucił w ostatniej sekundzie zwycięskie punkty przeciwko Toronto Raptors, wcześniej pokazując wszystkim jak rutyniarz, żeby się odsunęli, Linomania sięgnęła szczytu.

Kibice zaczęli wywieszać transparenty sławiące nowego idola, a komentatorzy rozmawiać o nim w czasie komentowania innych spotkań. Floyd Mayweather Jr dorzucił od siebie, że takiego szału nie byłoby, gdyby nie to, że Lin ma tajwańskie korzenie. Trochę prawdy może w tym być, bo w lidze zdominowanej przez czarnoskórych graczy ktoś o azjatyckich korzeniach to ciekawostka, ale na pewno nie jest to cała prawda o nowej gwieździe Knicks.

Nikt, nawet największe gwiazdy w historii NBA, nie miał takiego wejścia do ligi. Lin w pierwszych pięciu meczach, które zaczynał w podstawowym składzie, rzucał co najmniej 20 punktów i miał 7 asyst. Do pierwszej piątki przedarł się późno, jest to już jego drugi sezon w NBA.

Poprzedni przesiedział na ławce w Golden State Warriors albo rozwijał się na parkietach Development League, zesłany do drużyny Reno Bighorns. Po sezonie Warriors pozbyli się go bez żalu, chcąc zaoszczędzić trochę pieniędzy na – ich zdaniem – ciekawsze transfery.

Nic dziwnego, że teraz ich generalny menedżer Larry Riley zaciskając zęby musi się tłumaczyć z największej pomyłki transferowej ostatnich lat. Bo i cóż mógłby powiedzieć: mieli inne plany, chcieli pozyskać centra, na pozycjach Lina grają u nich gwiazdy NBA Stephen Curry i Monta Ellis, więc uznali, że taki przeciętniak na nic im się nie przyda. Podobno Lin przyjął tę decyzję ze zrozumieniem.

To trochę pokazuje, jak działa ten system: dostaniesz szansę, jeśli już się do NBA przebijesz. Wcześniej możesz mieć problemy, bo nikt cię tu nie zna, a trenera interesują tylko zwycięstwa w najbliższych spotkaniach. Jeśli możesz być dobry za rok, to przyjdź wtedy, po co wcześniej masz zajmować miejsce.

A jak już ci w jednym klubie nie wyjdzie, to później opinia się za tobą ciągnie i ciężko ją zmienić: coś musi być z tobą nie tak, skoro ktoś się ciebie pozbył. Knicks też podeszli do Lina bez specjalnego entuzjazmu. Miał im uzupełnić kadrę i zasuwać na treningach. Trener D'Antoni przyznawał bez ogródek, że gdyby nie fatalna seria drużyny, to by ta szansa szybko nie nadeszła.

Ale to go nie zniechęcało. Pracował ciężko, od rana oglądał mecze z występami Nasha czy Johna Stocktona, a potem szedł do hali i ćwiczył. Tak robił już w Warriors, ale wtedy się nie doczekał. Kiedy w Knicks nadeszła szansa, był gotowy.

To podobno urodzony lider, który nie tylko sam ma wybitne osiągnięcia, ale sprawia, że wszyscy wokół grają lepiej. Potrafi podać piłkę tak, że koledze zostaje tylko zapakować ją do kosza, często bardzo efektownie. Przy tym medialna sława go podobno nie zmieniła. David Lee, z którym grał w Warriors, opowiada, że to ciągle taki sam, skromny chłopak, do tego absolwent Harvarda, pierwszy w NBA od kilkudziesięciu lat, i wiceprzewodniczący kółka biblijnego. Słowem, idealny materiał na gwiazdę.

Urodził się w 1988 roku w Los Angeles, ale ma chińskie korzenie. Wprawdzie sięgające Tajwanu, ale zawsze można liczyć na to, że rozbudzi zainteresowanie kibiców od Pekinu po Szanghaj. Od zakończenia kariery przez Yao Minga NBA czekała na bohatera z tamtych stron, bo to ogromny rynek zbytu i kopalnia pieniędzy, a w kryzysie każdy milion dolarów się przyda.

Nic dziwnego, że momentalnie pojawili się chętni do zarabiania na zamieszaniu wokół Lina. Sam zawodnik pod koniec lutego zgłosił w urzędzie patentowym wniosek o zastrzeżenie marki „Linsanity", ale już wcześniej dwóch biznesmenów spróbowało to zrobić.

Jeszcze szybsza była chińska firma Risheng, produkująca piłki do koszykówki. Już w sierpniu ubiegłego roku zastrzegła w Chinach markę „Jeremy Lin", a konkretnie miejscowe wariacje tej nazwy „Lin Shuhao" i „Jeremy S.H.L.". Jedynym problemem jest to, że nikt się z Linem w tej sprawie nie kontaktował, a według chińskiego prawa, kto pierwszy, ten lepszy. Rok temu jeszcze mało kto słyszał o Linie, a już był atrakcyjny dla tamtejszych biznesmenów. Co stanie się teraz, kiedy jest już gwiazdą.

Jeszcze na początku lutego był nikomu nieznanym zawodnikiem z końca ławki rezerwowych New York Knicks. Zespołu, który w tym sezonie przegrywał mecz za meczem i nie miał pomysłu na siebie oprócz wydawania mnóstwa pieniędzy na kolejne gwiazdy. W zeszłym roku do składu dołączyli Carmelo Anthony, Chauncey Billups i Tyson Chandler, a w Nowym Jorku czekał już na nich Amare Stoudemire – ulubieniec trenera Mike'a D'Antoniego jeszcze z czasów Phoenix Suns.

Pozostało 92% artykułu
SPORT I POLITYKA
Wielki zwrot w Rosji. Wysłali jasny sygnał na Zachód
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity od Citibanku można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
SPORT I POLITYKA
Igrzyska w Polsce coraz bliżej? Jest miejsce, data i obietnica rewolucji
SPORT I POLITYKA
PKOl ma nowego, zagranicznego sponsora. Można się uśmiechnąć
rozmowa
Radosław Piesiewicz dla „Rzeczpospolitej”: Sławomir Nitras próbuje zniszczyć polski sport
Materiał Promocyjny
Sieć T-Mobile Polska nagrodzona przez użytkowników w prestiżowym rankingu
Sport
Kontrolerzy NIK weszli do siedziby PKOl