To była miłość, niczego nie żałuję

Tomasz Sikora, mistrz świata i wicemistrz olimpijski w biatlonie, o skończonej karierze, niedosycie, astmie, dopingu i działaczach

Publikacja: 27.03.2012 19:36

To była miłość, niczego nie żałuję

Foto: ROL

Obudził się pan w poniedziałek w nowym życiu i...?

Tomasz Sikora:

I poczułem się dużo lepiej niż w dniu, gdy kończyłem karierę. Niedziela była trudna, nie wszystko do mnie docierało. Nadal do końca nie dociera, po 24 latach z biatlonem została pustka w środku. Ale już jest łatwiej.

Poczuł pan ulgę: decyzja podjęta, koniec rozterek?

Nie było rozterek. Decyzję podjąłem w czwartek, podczas mistrzostw Polski w Wiśle, i już nie było mowy, żebym zmienił zdanie. To się we mnie odkładało. Planowałem powiedzieć prezesowi związku, że potrzebuję dwóch tygodni, może miesiąca, by zdecydować co dalej. Ale w Wiśle zrozumiałem, że to najwyższy czas. Nawet nie rozmawiałem o tym dłużej z rodziną. Działacze też byli zaskoczeni, bo podczas mistrzostw świata byłem bliski tego, by dać sobie kolejną szansę. Ale stało się, i już.

Co teraz przed panem? Jakiś Dakar?

Planów mam mnóstwo i bardzo różne. Ale rajdowych akurat nie. Jeśli już zostanę w sporcie, to przy dyscyplinach wytrzymałościowych. Na nartach i bez. Więcej nie mogę na razie zdradzić. Na to przyjdzie czas, gdy odpocznę.

Odpoczywa pan jako człowiek spełniony czy z niedosytem?

Oczywiście, że z niedosytem. Pozazdrościć tym sportowcom, którzy kończyli spełnieni. Nie sądzę, że było ich wielu. Ja nie wykorzystałem w pełni swoich szans. Z różnych przyczyn. Dlatego że pracusiem się nie urodziłem, musiałem do pracowitości dojrzeć. Dlatego że związek biatlonowy długo nie funkcjonował jak należy i dopiero od kiedy prezesem jest Zbigniew Waśkiewicz, poczuliśmy się potrzebni. I po trzecie dlatego, że w najlepszym sezonie, 2008 – 2009, w pewnym momencie się pogubiłem. Zachłysnąłem się dobrym bieganiem i zapomniałem, że trzeba strzelać. Spieszyłem się, pudłowałem, gubiłem dobre miejsca. A była wtedy niepowtarzalna okazja do zdobycia Pucharu Świata.

Ostatnie dwa sezony były trudne: dalekie miejsca, choroby, nieudana współpraca z trenerem Jonem Arne Enevoldsenem. Myślał pan: czym sobie na to zasłużyłem?

W poprzednim sezonie rozumiałem, skąd się brały choroby i trudności na trasie. Nie był to zresztą aż tak zły czas, udało mi się raz stanąć na podium w biegu Pucharu Świata. Ale ostatnia zima była kompletną porażką. Zemściły się chyba zawirowania ze zdrowiem pod koniec poprzedniego sezonu. Wycofałem się wtedy z mistrzostw świata w Chanty Mansijsku jeszcze przed startem, bo nałożyły się na siebie dwa wirusy, które mocno osłabiły organizm. Został po tym jakiś psychiczny uraz. Ostatniej zimy nie przegrałem z ciałem, tylko z głową. Nie umiałem dać z siebie stu procent. A bez tego nie ma mowy o dobrych miejscach, poziom męskiego biatlonu jest dziś wyższy niż kiedykolwiek.

Można powiedzieć, że od kiedy w 2010 r. odszedł trener Roman Bondaruk, wszystko się posypało?

Bondaruk był najlepszym, co mnie mogło w sporcie spotkać. On mnie wskrzesił dla biatlonu. Wziął mnie w podobnym kryzysie jak teraz, tylko byłem o wiele młodszy. Ale trudno powiedzieć, jak to by się potoczyło, gdyby trener został w Polsce. Może byłem na tyle wypalony, że żadnych sukcesów by nie było? Kontaktów nie zerwaliśmy, przeciwnie. Wiedziałem od dawna, że jeśli będę kontynuował karierę w przyszłym sezonie, to tylko z trenerem Bondarukiem. W poniedziałek trener do mnie dzwonił. Nie wierzył, że kończę z biatlonem. Mówił, że powinienem zostać. Ale we mnie chęć odpoczynku była już silniejsza.

W podobne kłopoty jak pan wpadł w ostatnich sezonach Ole Einar Bjoerndalen, biatlonista wszech czasów. Gdyby jemu udało się podnieść, to i pan by jeszcze spróbował?

Nie. Jesteśmy inni, przez lata trenowaliśmy w innych warunkach. Bjoerndalen miał zawsze dostęp do wszystkiego co najlepsze. A ja się urodziłem na Śląsku, do najbliższego ośrodka biatlonowego było 200 kilometrów. Byłem w czołówce ewenementem na światową skalę. Rywale nie dowierzali, gdy im o tym opowiadałem. Dopiero od niedawna mam możliwość treningu w Wiśle-Kubalonce. Ale nigdy nie żałowałem, że wybrałem biatlon. To była miłość. Kochałem biatlon, gdy jeszcze nie potrafiłem sobie wyobrazić, że Polak może być mistrzem świata.

Najprzyjemniejsze wspomnienie z kariery to Anterselva 1995, pierwsze i jak się okazało jedyne złoto mistrzostw świata czy srebro igrzysk w Turynie?

Zdecydowanie Turyn. Mistrzostwa świata mamy co roku. Igrzyska smakują wyjątkowo. To była moja czwarta olimpiada. Na pierwszą jechałem, żeby być. Na następne już po medale. Udało się dopiero w Turynie, w ostatnim biegu. Tam był mój moment największego szczęścia. Przed startem straciłem wiarę, miałem wracać do Polski tuż po biegu, w ogóle nie brałem pod uwagę wieczornej dekoracji. Trzeba było wszystko zmieniać. Taka już była moja kariera. Ile razy ja się w wielkich imprezach ratowałem ostatnim startem... Już na mistrzostwach świata juniorów tak było, prawie 20 lat temu.

Myśli pan czasami o ostatnim strzale w Turynie? Do złota zabrakło pół centymetra.

Nie myślę. To jest biatlon, o ostatnim strzale może gdybać dziesięciu zawodników.

Prezes związku Zbigniew Waśkiewicz powiedział odważnie: wielu biatlonistów stosuje doping, a Tomek nigdy się na to nie godził i dlatego sukcesy osiągał rzadziej, niż powinien.

Być może. Nikogo za rękę nie złapałem, ale sport jest, jaki jest. Im bardziej nas  WADA (Międzynarodowa Agencja Antydopingowa – przyp. red.) kontroluje, tym więcej osób kombinuje, jak ją przechytrzyć. Ale trudno o dowody.

A jak to było z pana astmą?

Już od 15 lat wychodziło w badaniach, że jestem astmatykiem. Nawet w najlepszych sezonach w spirometrii i innych testach wypadałem jak zupełnie przeciętny człowiek, nie sportowiec. Bywałem nawet poniżej normy.

Zaostrzenie się astmy było jedną z przyczyn kryzysu pod koniec kariery? Podobno nie chciał pan brać leków, żeby nikt panu nie wypominał, że poszedł na skróty jak Marit Bjoergen.

We wrześniu i październiku 2009 bardzo mi się pogorszyło i wtedy nie miałem wyjścia. Przez ponad miesiąc brałem leki, żeby się doprowadzić do normalności i móc w ogóle trenować. Międzynarodowa federacja biatlonu i WADA przyznały mi roczne pozwolenie na stosowanie leków. Ale już w grudniu je odstawiłem.

Jakiś niedzisiejszy pan jest.

Nie przeceniałbym tych leków. Jeśli ja, astmatyk, bez wspomagania rywalizowałem na dobrym poziomie, to myślę, że inni też by mogli. Lekarze mnie kilka razy  przekonywali, żebym sobie pomógł. Ale wiedziałem  swoje.

W sprawie zakończenia kariery też nie da się pan przekonać? To już trzecie pana podejście do rozstania z biatlonem.

Na poważnie rozstałem się tylko raz. Po igrzyskach w Salt Lake City nie trenowałem trzy miesiące. Byłem zniechęcony szarpaniną ze związkiem. Tym, że o najmniejszą rzecz trzeba było prosić, i rzadko się ją dostawało. Trener nie miał właściwie nic do powiedzenia, to działacze decydowali, gdzie będzie zgrupowanie. Aleksandra Wierietielnego, z którym zdobyłem mistrzostwo świata, pożegnano po igrzyskach w Nagano w zły sposób, nawet nie chcę tego wspominać. Zapłacił za to, że miał wyniki i nie bał się mówić. Jego osiągnięcia chyba przeszkadzały działaczom w działaniu. Patrzyliśmy, jak przez chaos uciekają nam szanse na medale. Po Salt Lake City do wznowienia kariery przekonał mnie dopiero trener Bondaruk. Wiedziałem, że nie tylko jest fachowcem, ale nie zostawi nas na pastwę działaczy, że będzie o nas walczył. Jemu i trenerowi Wierietielnemu zawdzięczam najwięcej.

Gdy konflikty z niektórymi działaczami wyganiały z Polski trenera Bondaruka, nie chciał pan go zatrzymać, by stworzyć Team Sikora?

Propozycję stworzenia własnego zespołu dostałem od prezesa już dawno: bądź jak Justyna Kowalczyk, dobierz ludzi. Ale ja byłem w innej sytuacji niż Justyna: po trzydziestce, moja kariera dobiegała końca. Nie chciałem. Odebrałbym część dobra młodszym zawodnikom, bo wtedy ich przygotowania byłyby skromniejsze.

Nie żałuje pan teraz?

Nie. Ostatnie lata i tak były udane. Jeden czy dwa złe sezony mi tego smaku nie zepsują. Jeździłem z całą grupą, na równych prawach, co miałem osiągnąć – osiągnąłem. A jeśli się nie udało, to przez moje błędy, a nie zespołu. Niestety, sport wygląda tak, że im ktoś jest większym egoistą, tym lepsze wyniki osiąga. Wiele rzeczy w sobie mogę znaleźć, ale tego genu zabójcy nie mam. Przez to tak naprawdę nigdy w stu procentach nie byłem profesjonalistą. Zawsze ułamka brakowało. Nie szkodzi. Widać tak musiało być.

rozmawiał  Paweł Wilkowicz

Sport
Wielki sport w 2025 roku. Co dalej z WADA i systemem antydopingowym?
Materiał Promocyjny
Jak przez ćwierć wieku zmieniał się rynek leasingu
Sport
Najważniejsze sportowe imprezy 2025 roku. Bez igrzysk też będzie ciekawie
Sport
Wielki sport w 2025 roku. Kogo jeszcze kupi Arabia Saudyjska?
Sport
Sportowcy kontra Andrzej Duda. Prezydent wywołał burzę i podzielił środowisko
Materiał Promocyjny
5G – przepis na rozwój twojej firmy i miejscowości
Sport
Prezydent podjął decyzję w sprawie ustawy o sporcie. Oburzenie ministra
Materiał Promocyjny
Nowości dla przedsiębiorców w aplikacji PeoPay