Powodów do odwołania wyścigu jest co najmniej 45, bo tyle osób zginęło w ostatnich tygodniach w wojnie szyickiej opozycji z dworem sunnickiego króla Hamada.

Ta wojna toczy się od ponad roku i w poprzednim sezonie Grand Prix Bahrajnu zostało najpierw przesunięte na inny termin, a potem odwołane. Władcy F1 robią więc wszystko, żeby udało się wystartować teraz, a opozycjoniści z Bahrajnu, by się nie udało. Podczas jednego z ostatnich protestów grupę dzieci ubrali w koszulki z napisem „F1 – jazda po naszej krwi".

Do wyścigu zostało tylko 11 dni i wszystko wskazuje, że w najbliższy weekend podczas GP Chin w Szanghaju wyjazd do Bahrajnu zostanie odwołany. Naciskają na to szefowie zespołów. Nie dlatego, że się brzydzą królem tyranem czy torturami, tylko z obawy, że coś się stanie ich pracownikom w kraju, w którym wybuchają bomby, a Formuła 1 jest uważana za kaprys znienawidzonego króla.

Jeszcze niedawno Bernie Ecclestone, właściciel praw telewizyjnych i marketingowych do  F1, przekonywał, że w Bahrajnie nie dzieje się nic niezwykłego. Teraz zapowiedział, że zdaje się na decyzję zespołów i Międzynarodowej Federacji Samochodowej (FIA). Trwa dziwny kontredans. Ecclestone mówi zespołom: z biznesowego punktu widzenia powinniście jechać, ale zrozumiem, jeśli nie pojedziecie.

A szefowie zespołów chętnie wypowiadają się nieoficjalnie, ale oficjalnie nie mówią nic, bo  nikt nie chce wziąć odpowiedzialności za decyzję, która może oznaczać duże straty. Tym bardziej że  nie wiadomo, dlaczego akurat F1 miałaby być w awangardzie przyzwoitości, skoro rząd Bahrajnu jest popierany przez Zachód, a Wielka Brytania – tam ma siedzibę 8 z 12 zespołów F1 – wysyła do tego kraju sprzęt wojskowy.