Zaczął w zeszły weekend Trent Oldfield, który postanowił pokazać, że wyścig między uniwersytetami Oxford i Cambridge to zło, jakich mało na świecie.
Wskoczył do Tamizy tuż przed dziobami łodzi, przerywając na jakiś czas rywalizację. Oldfielda w mającej ponad 150 lat imprezie mierził jej elitaryzm, a ostatnio także komercja: sponsorzy, transmisje na cały świat i setki tysięcy widzów siedzących na brzegach rzeki.
Oldfield pozuje na klasowego wojownika, sam zresztą, ociekając wodą, porównywał swój wyczyn do wojny partyzanckiej: uderz znienacka, a potem się wycofaj. To ostatnie nie do końca mu się udało. Został wyłowiony z rzeki i oskarżony o zakłócanie porządku publicznego.
Jego wyczyn może budzić szacunek, bo wskoczenie do Tamizy wymaga nie lada odwagi, a teraz dodatkowo może zostać męczennikiem za sprawę. To uwiarygodni go w oczach opinii publicznej, bo elitaryzm i wyższe sfery zaczęły mu przeszkadzać dość późno. Najpierw uczył się w najlepszej prywatnej szkole w Australii, a potem skończył London School of Economics i dopiero wtedy doznał, jak sam przyznaje, „olśnienia".
Czasu na atak nie mógł wybrać lepiej. Do igrzysk zostało niewiele ponad trzy miesiące, a chętnych, by przy tej okazji wyrazić swój sprzeciw (powody mogą być różne), nie zabraknie. Zwłaszcza że ostatnio z powodu kryzysu podobnych akcji jest coraz więcej.