Mistrzostwa rozgrywane są po raz 75. Dobra okazja, by zauważyć, że snooker, jeden z ostatnich brytyjskich sportów, które jeszcze zachowały klimat oficerskiej rozrywki z czasów kolonialnych, stał się także zabawą, która daje poważne pieniądze. World Snooker Tour, największy cykl zawodowy, ma pulę nagród sięgającą 6 mln funtów szterlingów, wkrótce będzie to 8 mln.
Mistrz świata dostanie w tym roku czek na ćwierć miliona funtów, finalista połowę tej sumy, przegrany w pierwszej rundzie fazy telewizyjnej (1/16 finału) 12 tysięcy. Jak na pracę pod dachem, przerywaną dość często odpoczynkiem w wygodnym fotelu, ze szklaneczką wody w ręku – raczej dobrze.
Snookerowe mistrzostwa świata to, jak twierdzą znawcy tematu, przede wszystkim jednak „maraton umysłu". Żaden inny turniej nie jest grany tak długo, w żadnym innym mozół nie jest tak dosłowny. Pierwsza runda: do 10 wygranych frejmów, czyli ramek. Potem ta liczba rośnie, by w finale sięgnąć 18, czy jak kto woli, oznacza walkę wedle reguły „best of 35". Oglądanie dwóch facetów w kamizelkach poruszających się niezbyt szybko przy wielkim zielonym stole nie byłoby nadmiernie pasjonujące, gdyby nie telewizja.
Dzięki kamerom można zajrzeć w oczy grającym, dzięki grafice komputerowej szybko odczytać możliwości i ryzyko zagrań. Snooker wygrał dzięki telewizji, nikt nie ma wątpliwości, złapał drugi oddech po złotych latach 80., także dzięki precyzyjnej machinie marketingowej i promocyjnej, którą kilka lat temu uruchomili działacze. Nie szukali daleko, spojrzeli na wielkie sporty indywidualne i wiedzieli co robić: uporządkować system rozgrywek, otworzyć się na świat (zwłaszcza Azję), znaleźć sponsorów, zapewnić masowy przekaz telewizyjny (dziś to umowa z BBC) i kreować gwiazdy.
Z tym ostatnim było i jest najtrudniej, bo snooker od zawsze lubił złych chłopców. Przymykano na to oko, gdy sport sponsorowały browary lub destylarnie whisky, ewentualnie firmy papierosowe. Dziś, gdy o mecenasa trudno, dobry wizerunek jest wart więcej. Źli chłopcy jednak przetrwali, i tak naprawdę też stanowią o przyciągającej sile snookera, a barwna kariera trzykrotnego mistrza świata Ronnie'ego O'Sullivana pokazuje jak blisko jest od geniuszu do zatracenia i utraty motywacji. Nie trzeba wiele szukać, pierwsze dni tegorocznych mistrzostw to tylko w połowie opis pięknych zagrań, nieoczekiwanych zwycięstw i porażek oraz opowieści jak Stephen Hendry (7-krotny mistrz) zdobył 147 punktów w jednym podejściu, czyli zrobił maksymalnego brejka po raz 88. w historii snookera, 11. w karierze Szkota i trzeci w murach Crucible Theatre. Druga połowa jest całkiem inna.