Tylko wariat mógłby postawić u bukmacherów na taki wynik. Rosjanie wydali na przygotowania do turnieju miliony euro, zatrudnili sztab naukowców z Holandii na czele z trenerem Dickiem Advocaatem, Roman Abramowicz za marne półtora melona wykupił najlepszą lożę na Stadionie Narodowym w Warszawie, żeby oglądać sukces. A w decydującym meczu 35-letni emeryt Giorgios Karagounis ze stojącej nad przepaścią Grecji strzelił bramkę, po której Rosja się nie podniosła.
Piłka nożna składa się z tysięcy takich przykładów braku wiary albo jej nadmiaru i zwykle kończy się to niekontrolowanym wybuchem radości lub gniewu. Kiedy drużyna wygra, wzrasta liczba tych, którzy w nią wierzyli, mówili o tym lub pisali. I trzymają się tego, mimo że pamiętamy co innego. Kiedy przegra - każdy wiedział, że to się tak skończy, a porażka jest sierotą.
Od czasu meczu z Czechami zadzwoniło do mnie już kilkanaście osób związanych bliżej lub dalej z PZPN albo środowiskiem piłkarskim w ogóle. Każdy ma swoją receptę, każdy wie, kto zawinił, i każdy podaje nazwisko swojego faworyta na nowego trenera. Słucham tego z większą lub mniejszą cierpliwością i przypominam tylko, że ostatnim trenerem reprezentacji, który osiągnął z nią sukces, był Antoni Piechniczek. 30 lat temu. Po nim nie udało się kolejno: Wojciechowi Łazarkowi, Andrzejowi Strejlauowi, Leszkowi Ćmikiewiczowi, Henrykowi Apostelowi, Piechniczkowi, który wrócił, bo myślał, że da radę, Januszowi Wójcikowi, Jerzemu Engelowi, Zbigniewowi Bońkowi, Pawłowi Janasowi, Leo Beenhakkerowi, Stefanowi Majewskiemu i Franciszkowi Smudzie. Czyli prawie wszystkim najlepszym. Zmienił się w tym czasie ustrój, a rządy to nawet wiele razy. I skoro żadnemu trenerowi się nie udało, to może jest problem zawodników.