Po drodze zawodnicy z 22 grup zobaczą niemal całą Francję z pięknymi zabytkami: Rouen, Metz czy Besancon. Ale raczej nie znajdą w sobie entuzjazmu, by podziwiać jakiekolwiek atrakcje. Niektórzy mówią, że to wysiłek taki, jakby przez 21 dni codziennie biegać maraton. Gdyby zliczyć wszystkie pagórki i góry, na które muszą się wspiąć, wyszłyby trzy wspinaczki na Mount Everest.
„The New York Times" napisał, że to najbardziej wyczerpująca próba w całym sporcie i dodał, że dziennie kolarze spalają około 10 tysięcy kalorii. Rano – start, po południu – meta i tak przez cały czas.
A jeszcze organizatorzy co roku tak wytyczają trasę, żeby przypadkiem nie było łatwiej niż poprzednio. Telewizja rządzi się swoimi prawami i trzeba zapewnić widowisko, dlatego po ciężkim podjeździe często jest ostry zjazd, gdzie kolarze pędzą na złamanie karku.
Wie coś o tym słynny Lance Armstrong, który w 1995 roku dedykował etapowe zwycięstwo Fabio Casartellemu. Włoch kilka dni wcześniej wypadł z drogi w Pirenejach i nie udało się go uratować.
Armstrong też był przynajmniej raz o krok od poważnej kraksy, gdy na ostrym zakręcie wypadł z szosy i pojechał przez pole. Na szczęście utrzymał się na rowerze. W zeszłym roku sporo szczęścia mieli Francuzi Jonathan Hivert i Thomas Voeckler, którzy pędząc z góry wjechali na czyjeś podwórko. Mieli szczęście, bo brama posiadłości akurat była otwarta.