Rok temu na mistrzostwach świata w Daegu zupełnie pan zawiódł.
Byłem przemotywowany. Czułem się tak mocny, że wygrałem konkurs już na rozgrzewce i szedłem jak po gotowe. Myślałem, że wejdę, pchnę i wygram, albo w ogóle nie będę musiał pchać i dadzą mi ten medal bez walki. Prawda jest taka, że powinienem wygrać ten konkurs w cuglach, ale zgubiła mnie pewność siebie. Po pierwszej spalonej próbie, zamiast robić swoje, zacząłem kombinować, zmieniać plany. A wydawało się, że jestem już doświadczony. Dobrze, że to się stało tam, a nie w Londynie, wiem, że taka historia już się nigdy nie powtórzy. Po to na treningach powtarzam kilkadziesiąt tysięcy razy to samo, żeby być jak automat. To jest za szybki ruch, by coś zmienić. Z Daegu wyciągnąłem wnioski, przecież nie tylko pozytywne rzeczy dobrze wpływają na człowieka.
Zmieniło pana ojcostwo?
My, lekkoatleci, mamy najlepiej zorganizowane szkolenie, w innych związkach jest burdel i patologia, prokurator by się tam przydał
To bardzo fajna rola, polecam każdemu. Kolejne dobre doświadczenie życiowe. Dla sportowca brak zobowiązań jest może lepszy, o tylu rzeczach się nie myśli. Przez to, że tak często nie ma nas w domu, życie w rodzinie nie jest łatwe. Ale dojrzały człowiek może znaleźć złoty środek. Czuję, że teraz mam dla kogo trenować. A kiedy jestem w domu, staram się opiekować synkiem, jak tylko potrafię. Oczywiście większość rzeczy robi żona, bo jej to lepiej wychodzi, ale są obowiązki, które z niej zdejmuję.
Miał pan moment zachłyśnięcia się sobą po złotym medalu?