Paweł Wilkowicz z Londynu
Jest londyńczykiem z Nowego Jorku, milionerem kochanym przez klasę robotniczą, brzydalem uwielbianym przez kobiety. Potomkiem niemieckich książąt i angielskich królów, który każe sobie mówić po imieniu albo per „Bo-Jo". Konserwatystą, który wygrał wybory w bastionie lewicy, z rekordowym poparciem.
Wcześniej czy później Wielka Brytania będzie sobie musiała odpowiedzieć, czy jest gotowa na premiera z białym mopem na głowie, na jego koszule, których kołnierzyki zawsze znajdą sposób, by wyleźć z marynarki, na skarpetki czasem tak nie do pary, że on to musi robić specjalnie. Wprawdzie Boris Johnson mówi, że szanse na zostanie szefem rządu ma takie jak na znalezienie Elvisa na Marsie. Ale akurat w tej sprawie nie ma żadnego powodu, żeby mu wierzyć.
Wśród gwiazd londyńskich igrzysk jest gdzieś między Usainem Boltem a Michaelem Phelpsem. Gdy go pokazują w tłumie na stadionie, zbiera aplauz jak brytyjscy złoci medaliści. Bukmacherzy przyjmowali przed ceremonią otwarcia zakłady, czy biała czupryna nie zapali mu się od znicza olimpijskiego. Gdy współpracownicy planują mu dzień, zawsze dokładają ekstra kwadrans na przejście po ulicy, bo cały czas go ktoś zatrzymuje. To być może jedyny konserwatysta na Wyspach, o którym „Guardian" potrafi pisać bez obrzydzenia. Jak mówi jeden z jego biografów, Boris ma tę rzadką w polityce zaletę, że nawet ludzie, którzy na niego nie głosowali, uśmiechają się, gdy go widzą na ekranie. A inny dodaje: „Kobiety go kochają, bo on kocha kobiety. A mężczyźni, bo prowadzi życie, jakie oni chcieliby prowadzić". Johnson jest politycznym błaznem, ale takim, który lubi dla popisu przejść nagle podczas rozmowy na łacinę albo grekę i cytuje Schillera w oryginale. To konserwatysta, ale z nieskrywaną słabością do wszystkich przyjemności życia, uciekający z kolejnych małżeństw, nawet z wieloletniego z Mariną, z którą mieli czworo dzieci.
Patrząc na niego, Margaret Thatcher musi myśleć: „Dobry Boże, co się stało z moim krajem i moją partią?". W czasach, gdy był wydawcą „The Spectator", tygodnik konserwatystów nazywano „The Sextator", bo Johnson uwielbiał opisywać skandale obyczajowe i małżeńską zdradę ówczesnego lidera torysów Michaela Howarda też ujawnił. W ławach Izby Gmin, gdzie zasiadał od 2001, tak się nudził, że przyjmował każde zaproszenie do satyrycznych show i do testowania samochodów w „Top Gear". Na konwencji wyborczej Partii Konserwatywnej zachęcał: „Głosujcie na nas. Waszym kobietom urosną piersi i wzrosną wasze szanse na BMW M3". Na pytanie, czy próbował narkotyków, odpowiedział: „Namówili mnie raz na kokainę, ale jak wciągałem, to akurat musiałem kichnąć". A seks z mężczyzną? „Jak dotąd nie". O wrażeniach z parady łodzi po Tamizie dla uczczenia niedawnego jubileuszu królowej mówił, że było „jak w Dunkierce, tylko trochę weselej".