Po takim konkursie właściwie należałoby świętować głównie to, że nikomu nic się nie stało, a złoto dać każdej z tych trzech, które najdłużej wytrzymały torturowanie wiatrem, zimnem i przerwami na inne konkurencje. Przez ponad 2,5 godziny tyczkarki dobrnęły ledwie do 4,80 m, walka o medale rozstrzygnęła się pięć centymetrów niżej, a nieudanych albo niedokończonych podejść było tyle, że można by obdzielić kilka konkursów. Ale tylko Anna Rogowska nie przeskoczyła żadnej wysokości.
– Cztery lata pracowałam z myślą o tym dniu, ale nie poradziłam sobie w takich warunkach. Obiecywali, że stadion zaprojektują tak, by wiatr nie przeszkadzał. No to obiecali. Najbardziej mi to przypominało zawody w Paryżu w 2009, kiedy Swietłana Fieofanowa złamała rękę przy upadku – mówiła Rogowska, która trzy razy strąciła poprzeczkę przy 4,45. Konkurs dłużył się strasznie. Gdy tylko nabierał rozpędu, kazano zawodniczkom się ubierać, oddając scenę innym.
Felix Sanchez z Dominikany po ośmiu latach został ponownie mistrzem olimpijskim na 400 m przez płotki, całował wyciągnięte zza pazuchy zdjęcie babci, zalewał się łzami na podium. Kirani James z Grenady w pięknym stylu biegł po złoto na 400 m.
A one ciągle walczyły. Za granicą 4,70 zostały we trzy: Jelena Isinbajewa, która tym razem swój wigwam przy skoczni robiła z kołdry, pod jaką śpią olimpijczycy w wiosce, Amerykanka Jennifer Suhr, dawniej znana jako Stuczynski, i Kubanka Yarisley Silva, której w gronie kandydatek do medalu przed konkursem nie widziano.
Isinbajewa, mistrzyni z Aten i Pekinu, konkurs zaczęła od zrzutki przy 4,55, potem jakoś zapanowała nad nerwami, ale tylko na dwie próby, ostatnia udana była na 4,70. Potem USA i Kuba rozstrzygały sprawę między sobą, a Rosja nieoczekiwanie postanowiła się nie mieszać. Wygrała Suhr.