Ceremonie otwarcia i zamknięcia otwierały oczy: to tak też można? Że też nikt na to nie wpadł przed nimi. Nikt też wcześniej tak mocno nie włączył w przygotowania niepełnosprawnych. Byli wśród wolontariuszy, i nie dla pokazówki. Po prostu, tak żyjemy i tak robimy igrzyska. Dzięki temu wszystkiemu kilkanaście olimpijskich dni było, jak powiedział na koniec Jacques Rogge, „happy and glorious". To znaczy dużo więcej niż banalne „najlepsze w historii" powtarzane przez jego poprzednika Juana Antonio Samarancha.
Którędy na kajakarstwo?
Święto trwało blisko miejsc, w których równo rok temu ludzie wyskakiwali z płonących domów, tłum plądrował sklepy i toczył na ulicach bitwy z policją. Olimpijskie autobusy i wagony metra jeździły wzdłuż tras, przy których w roku 2005, dzień po przyznaniu igrzysk, w zamachach bombowych ginęli ludzie. Park Olimpijski, brzydki i okratowany w części dla dziennikarzy, ale piękny tam, gdzie byli sportowcy i kibice, stanął na ziemi jeszcze kilka lat temu niczyjej, skażonej, gdzie niczego się nie udawało zbudować poza górą zepsutych lodówek, wyrzucanych na dzikim wysypisku.
Nawet pogoda się nad Londynem zlitowała. Jak padało, to krótko, albo w słońcu, a jeszcze kilka dni przed igrzyskami można było przy torze wioślarskim i kajakowym w Eton Dorney gubić buty w błocie. Skandal z firmą ochroniarską, która się nie wywiązała z kontraktu, też wyszedł igrzyskom na dobre. Bo przyjechali żołnierze, najwięksi zwycięzcy igrzysk. Dowcipni, kontaktowi, profesjonalni, nienarzucający się przy kontrolach. Kto pamięta z Pekinu służbistów, stojących co krok na specjalnych podestach i groźnie patrzących, wie o czym mowa.
Panie oliwią dulki
Nie wszystko pachniało różami. Bywało i śmiesznie, i strasznie, jak wtedy, gdy kierowcy autobusu dwa dni z rzędu przerywali nagle podróż, odwracali się do nas i pytali: wiecie może, jak dojechać na kajakarstwo, bo zgubiłem drogę, a na GPS-ach się nie znam. A potem, by nadgonić, pruli przez ulice tak, że radary pozdrawiały ich błyskami. Ale to się zawsze może zdarzyć. Była przecież niedawno olimpiada zimowa, w Turynie, podczas której wszystkich zaskoczył śnieg, okazało się, że autobusy nie mają nawet łańcuchów i trzeba było wracać przez góry na piechotę.
Igrzyska w krajach rozwiniętych i bogatych czasami rozczarowywały właśnie dlatego, że organizatorom się wydawało, że już wszystko mają i wszystko umieją. Atlanta pozostaje najgorzej wspominanym przykładem. W Londynie tak nie było. Narzekaliśmy na setki przesiadek i dłużące się podróże metrem. Ale też nikt przecież nie chciał, by powtarzać Pekin, gdzie pod wygodę igrzysk burzono całe dzielnice i wydziedziczano ludzi. Nie dało się też powtórzyć nieskrępowanego święta z Sydney, bo Sydney było rok przed zamachami na World Trade Center i wydatki na bezpieczeństwo liczyło się wówczas w milionach. A Londyn w miliardach.
Płać i rób co chcesz
To może nie były najlepsze igrzyska w historii. Ale najlepsze, jakie można było zrobić w tym czasie i w tym miejscu. Z tłumami nie tylko na stadionach i ulicach, ale też na boiskach do futbolu i krykieta, na których grano jak co dzień, z przystaniami wioślarskimi w środku miasta, gdzie można było zobaczyć, jak rankiem dojrzałe panie przychodzą naoliwić dulki i znieść łódź na wodę.