Zmarły niedawno Jerzy Kulej pytany o tych, którzy z przyczyn ustrojowych nie mieli szans spróbować swych sił w rywalizacji z zawodowcami, miał swoją, dość długą, listę potencjalnych czempionów. Nie brakowało na niej Polaków: Mariana Kasprzyka, Zbigniewa Pietrzykowskiego, Tadeusza Walaska czy Henryka Średnickiego. Nasz dwukrotny złoty medalista olimpijski siebie pomijał, ale sam mógłby być na jej czele.
Kulej bardzo wysoko cenił pięściarzy z byłego Związku Radzieckiego. Walery Popienczenko, zdobywca Pucharu Barkera, przyznawanego najlepszemu zawodnikowi turnieju olimpijskiego, był kandydatem na zawodowego czempiona wprost wymarzonym.
Złoty medalista wagi średniej z Tokio (1964) bił jak młotem, a przy tym był dobrym technikiem. Efektownie, z nisko opuszczonymi rękami walczył też Wiktor Agiejew, ale kiedyś narozrabiał po kilku głębszych, pobił generała i słuch o nim zaginął.
Rada prezydencka
Tacy jak on czy Popienczenko o milionach dolarów zarobionych w ringu nawet nie śnili. Polscy złoci medaliści otrzymywali wtedy w nagrodę za olimpijski sukces po 20–30 dolarów, a pięściarze radzieccy nie mogli liczyć nawet na tyle.
Dziś najlepsi amatorzy w krajach postradzieckich często zarabiają tak dobrze, że nie chcą podpisywać zawodowych kontraktów. Szczególnie w Kazachstanie, gdzie boks amatorski jest popularniejszy od piłki nożnej. Bachtiar Artajew, złoty medalista igrzysk w Atenach (2004) w wadze półśredniej i zdobywca Pucharu Barkera, otrzymał po powrocie z Grecji milion dolarów i miejsce w radzie prezydenckiej.