Wiadomo, że Michael Jordan nie powinien zajmować się baseballem. Nigdy, pod żadną postacią i w żadnej roli z wyjątkiem kibica. Raz spróbował, zagrał dla Baronów z Birmingham, Skorpionów ze Scottsdale, kariery nie zrobił i wrócił do tego, na czym się zna najlepiej - koszykówki. Jeszcze dzisiaj, kiedy ktoś chce mu dogryźć, nazywa go baseballistą, choć od tamtego epizodu dzieli Jordana już prawie dwadzieścia lat i jeszcze trzy tytuły mistrzowskie z Chicago Bulls.
Ale teraz znalazła się druga rzecz, którą przyjaciele Jordanowi stanowczo powinni odradzać. Zanosi się na to, że będą z niego żartować i z przekąsem nazywać "właścicielem", choć przecież zajmuje się, jak Pan Bóg przykazał, koszykówką. Tyle, że sukcesów próżno wypatrywać. Jego Charlotte Bobcats to najgorsza drużyna poprzedniego (skróconego przez lokaut) sezonu z bilansem 7 zwycięstw i 58 porażek, w przeliczeniu na procenty 0,106.
Pobili nawet prawie 30-letni rekord Philadelphia 76ers z sezonu 1972-73, którzy mieli bilans 0,110. Jordan nie patrzył na to ze swojego tradycyjnego miejsca na końcu ławki rezerwowych, siedział w loży, kiedy Knicks wygrywali 104:84, kibice gwizdali, a ich zawodnik Byron Davis z niedowierzaniem pytał kolegów: „Słyszycie to? Pomyślelibyście, że będą gwizdać na MJ w jego własnej hali?"
Nie to, żeby Jordan nie miał głowy do interesów i umiał tylko skakać. Ma, co widać po zarobkach: majątek wyceniany na dobrze ponad 500 mln dolarów, z czego znaczna część uzbierała się z kontraktów reklamowych. Nike, Gatorade, Hanes, UpperDeck, 2K Sports – lista koncernów jest długa i wcale się nie skraca, choć od zakończenia kariery mija coraz więcej lat.
Starsi pamiętają go z boiska, młodsi słuchają opowieści rodziców i to się prędko nie skończy. Jeszcze chodząc o lasce będzie występował w reklamach. Tylko jako właścicielowi mu nie idzie.