Staram się bronić Waldemara Fornalika, ale on mi nie pomaga. Wpuszczenie pod koniec meczu na boisko Marcina Wasilewskiego, można rozpatrywać jako przejaw pomroczności. Trybuny zareagowały właściwie. Ale czy to nie straszne, że kibice witają gwizdami wybitnego już po tym meczu reprezentanta Polski?
W porównaniu ze spotkaniem z Ukrainą trener zmienił pół drużyny i ustawienie. Zamiast jednego napastnika, mieliśmy dwóch. W drugiej połowie w linii obrony było już tylko trzech zawodników. Nic to wszystko nie dało. Zamiast szybkich, składnych akcji widzieliśmy szarpaną grę z udziałem zawodników, od których piłka odbijała się jak od desek w tartaku. Oczywiście jak się strzela pięć bramek, to trzeba jakoś na to zapracować. Tego nikt nie neguje. Ale przeciwnicy bardzo nam zadanie ułatwiali. Przykro było patrzeć, jak wiele akcji polskich zawodowców kończyło się stratą piłki, wynikającą albo z prostoty i przewidywalności naszych zagrań, albo z braków technicznych Polaków.
Mieliśmy się odbudować psychicznie po porażce z Ukrainą i wczorajszy mecz stanowił po temu idealną okazję. Wolałbym nie słyszeć znowu, że polscy piłkarze tak bardzo chcieli, że spalili się psychicznie, a publiczność im nie pomagała.
Trzy punkty mają swoją wartość, zdarzało się, że wbijaliśmy San Marino mniej niż pięć bramek i potrzebowaliśmy do tego nie tylko nóg, ale i ręki. Tym razem nie było wątpliwości. Nie zapominajmy jednak, że wszyscy im wbijają, więc nasze zasługi nie są wyjątkowe.
Bardziej zastanawia mnie, co z tego wszystkiego może wyniknąć. Widać, że Waldemar Fornalik trzyma fason, ale źle znosi presję i krytykę. Nie zdziwiłbym się, gdyby uprzedził decyzje prezesa PZPN i sam ustąpił. Jego ewentualny następca zostanie z tymi samymi zawodnikami, bo trudno na razie znaleźć lepszych. Dopóki to będzie średnia drużyna, dopóty będziemy bić pianę, analizować sprawy nieistotne i podniecać się tym, kto taką reprezentację trenuje.