Afera „awans za seks” wśród sędziów (w roli głównej: działacz promujący swojego kochanka). Afera podatkowa całej grupy sędziów ukrywających swoje dochody. Afera podatkowa prezesa Bayernu, który okazał się giełdowym hazardzistą. Zapaść finansowa Schalke, utracjusza oskarżonego o kreatywną księgowość i uratowanego tylko dzięki szybkiemu zastrzykowi gotówki z Gazpromu. Tragikomedia w Hoffenheim, gdzie miliarder Dietmar Hopp żongluje trenerami jak szejk czy oligarcha i prawnymi sztuczkami omija zasadę 50+1, czyli wymóg, by większość udziałów należała do członków klubu. Chaos w Hamburger SV, północnym odpowiedniku Bayernu Monachium, który też chciałby być FC Hollywood, ale nie wie jak, gdy w kasie pustawo.

To wszystko dzieje się lub działo w ostatnich latach w Niemczech, ogłoszonych już z okazji monachijsko-dortmundzkiego finału Ligi Mistrzów nowym rajem futbolu. Raj tu bywa, zwłaszcza w porównaniu z innymi ligami, ale i piekło nie znika. Są rozrzutni prezesi, są cwaniacy, bywają chuligani na trybunach. Są problemy z pieniędzmi od telewizji, bo kodowana TV zalicza kolejne falstarty w kraju przyzwyczajonym do bezpłatnych kanałów. Przez to Sky Deutschland płaci Bundeslidze skrawek tego co brytyjska Sky pompuje w Premiership. A spokoju nie daje gigantyczny ugór w środku Europy, czyli cała była NRD bez pierwszoligowego futbolu. I właściwie też bez swojej reprezentacji, bo od zjednoczenia Niemcy ze Wschodu jeszcze nigdy nie znaczyli w kadrze tak mało jak teraz. W reprezentacji na Euro 2012 byli tylko Marcel Schmelzer z Magdeburga i urodzony 60 km od Świnoujścia Toni Kroos. Obaj wyjechali ze Wschodu jako nastolatkowie, do klubowych akademii z Dortmundu i Monachium, bo u siebie by zmarnieli. Niemiecka piłka łatwiej dziś znajduje miejsce dla Mesutów, Ilkayów, Mirosławów, Łukaszów i Jerome’ów niż dla talentów z drugiej strony muru.Tam do obiecanych kwitnących krajobrazów daleko.

Jeśli dziś Bundesliga mimo wszystko kwitnie, i ma kwitnąć jeszcze mocniej, po tym jak Bayern lub Borussia zdobędą w sobotę pierwsze od 12 lat ważne trofeum dla Niemiec, to nie dlatego że ludzie futbolu są w niej uczciwsi, bardziej zgodni (to kraina tysiąca medialnych kłótni), że mają problemów mniej, a pieniędzy więcej niż inni. Tylko dlatego że Bundesliga jako pierwsza z wielkich lig przestała te problemy zamiatać pod dywan. To jest raj wymyślony wówczas, gdy już zbliżała się ściana: długi, kiepskie wyniki, widmo bankructwa stacji, która dawała lidze pieniądze za prawa TV (a Bayernowi, jak się okazało, płaciła grube miliony pod stołem za to, że się zgodził sprzedawać te prawa razem z innymi klubami). To wtedy, 10 lat temu z okładem, narodziła się ta solidarność z przymusu, która trwa mimo turbulencji i pozostaje siłą ligi. To wtedy rygorystyczny system licencyjny stał się konstytucją Bundesligi, a nie jak w wielu ligach, zbiorem przepisów do bezkarnego naginania. Wtedy powstał system finansowych zachęt do szkolenia młodzieży, do walki w Pucharze UEFA o punkty, które dadzą Niemcom więcej przepustek do Ligi Mistrzów. Każdy coś poświęcił, każdy coś zyskał. Gdy w Anglii i Hiszpanii bogaci są coraz dalej od biednych i najchętniej niczym by się nie dzielili, w Niemczech okruchy z pańskiego stołu dostaje nawet trzecia liga.

Ale, niestety dla Niemców i dla wszystkich, którzy widzą już ich długie panowanie, futbol nie nagradza za zdrowy rozsądek i nie karze za bałagan. Tak jak medale olimpijskie nie zawsze są dowodem, że kraj jest potęgą, bo gdyby były, to NRD dziś może rządziłaby światem, a padła nieboszczka ledwie rok po igrzyskach w Seulu, w których wyprzedziła USA.

Finał na Wembley w takim składzie to przyjemne, ale rzadko spotykane w piłce zwycięstwo logiki i planu. Świętujmy, bo za rok może trzeba będzie dorabiać do rzeczywistości nowe teorie. Jak się kiedyś wyrwało Łukaszowi Podolskiemu, a Niemcy uznali to za sportowy cytat roku: – Taki jest futbol. Czasami lepszy wygrywa.