Inwestowanie w futbol amerykański w Polsce wymagało dużej odwagi. Zaczynaliście praktycznie od zera.
Gdy liga startowała w 2006 roku, brakowało boisk, był tylko jeden zespół – Warsaw Eagles. W zasadzie dopiero od dwóch lat, czyli od pierwszej telewizyjnej transmisji Superfinału w Bielawie rozwój futbolu amerykańskiego w Polsce bardzo przyspieszył. Gdy przychodziłem wówczas do ligi, postanowiliśmy podjąć jakieś poważniejsze kroki. Wiedzieliśmy, że na powstających na Euro 2012 obiektach będzie brakować imprez. Wszyscy pukali się w czoło, słysząc, że dwa tygodnie po mistrzostwach i tuż przed igrzyskami chcemy organizować finał rozgrywek na Stadionie Narodowym. Pomógł ówczesny szef NCS Rafał Kapler, bardzo spodobał się mu ten pomysł. Mieliśmy satysfakcję, bo przyszło 23 tysiące osób. Transmisję w kulminacyjnym momencie oglądało nawet 200 tys. widzów.
W pierwszym sezonie rywalizowały tylko cztery drużyny, dziś aż 74 w pięciu klasach rozgrywkowych, w tym osiem w Toplidze. Finał znów pokaże telewizja. Spodziewaliście się tak szybkiego rozwoju i takiego zainteresowania?
Jeszcze rok temu mieliśmy 38 zespołów, teraz dwa razy tyle. To pokazuje popularność dyscypliny, zwłaszcza wśród młodzieży. Zawsze podaję przykład gimnazjalisty, szczupłego, wątłego, poniewieranego przez kolegów i niezauważanego przez dziewczyny, który idzie na nabór do drużyny futbolowej, zakłada kask, ochraniacze, uczy się zagrań, jest bardzo szybki i nagle robi furorę. Staje się prawdziwym mężczyzną, dziewczyny zaczynają patrzeć na niego z podziwem, a u kolegów zyskuje szacunek.
Kim są ludzie, którzy tworzą kluby? Pasjonatami zakochanymi w NFL?