Froome już na Księżycu

Tour de France. Chris Froome dał na Mont Ventoux nieziemski pokaz siły. Michał Kwiatkowski wciąż w czołówce.

Aktualizacja: 15.07.2013 00:50 Publikacja: 15.07.2013 00:49

Froome już na Księżycu

Foto: ROL

Tour nie zagląda na tę górę często, ale legend zostało tyle, jakby podjeżdżał na szczyt co roku. Różnie ją nazywają: skalistą Saharą, Łysą Górą, katedrą kolarstwa. A raczej katedrą kolarskiego cierpienia, rozpisanego na znacznie więcej niż te blisko 21 km stromego podjazdu. Gdy jest etap z Mont Ventoux, to góra wisi nad kolarzami od startu.

Widać ją z bardzo daleka, bo to nie przełęcz między wielkimi górami, jak Tourmalet czy Galibier, inne słynne tortury, tylko wielka biała pustelnia górująca nad tą częścią Prowansji. Gdy się podjeżdża bliżej, widać, że to nie śnieg, a kamienie, krajobraz księżycowy. Akurat na tym Księżycu Lance Armstrong nigdy nie stanął pierwszy, co zdaniem wielu w dzisiejszej kolarskiej rzeczywistości dodaje tej wspinaczce sporo uroku.

Lider i inne żywioły

Wczoraj szalał tutaj żywioł Froome, niszcząc plany tych, którzy liczyli, że może mu się zdarzyć jakaś chwila słabości. A wcześniej jego pomocnik Richie Porte rozerwał czołową grupę na strzępy i przygotował liderowi scenę do ataku, po którym został z Froome'em tylko wcześniejszy uciekinier Nairo Quintana, ale i on potem osłabł, a za metą opowiadał, że musiał na ostatnich kilometrach tamować krwotok z nosa.

Michał Kwiatkowski oddał Quintanie białą koszulkę najlepszego młodego kolarza Touru, ale i tak zniósł wczorajszą torturę lepiej niż można było się spodziewać. Przyjechał 18., tylko trzy minuty i 15 sekund za Froome'em, w klasyfikacji generalnej zamyka czołową dziesiątkę.

A Froome powiększył przewagę nad wiceliderem Bauke Mollemą do 4.14 s, nad Alberto Contadorem do 4.25. Gdy się zrywał do ataków: pierwszego, po którym zgubił na ostatnich kilometrach Contadora, i następnych, którymi badał, na co stać Quintanę, wielu westchnęło, że to wygląda jak w epoce Armstronga. Nawet czas Froome'a na ostatnich kilkunastu kilometrach zgadzał się z niektórymi wynikami Lance'a. Ale wczoraj sceptycy nie zdążyli się na dobre zająć liderem Touru, bo gdy mijał metę, Tyson Gay właśnie ogłaszał swoją dopingową wpadkę i zapowiadał nieobecność na lekkoatletycznych mistrzostwach w Moskwie.

Pomnik nieostrożności

Zapewne dziś, w dniu przerwy w wyścigu, wrócą pytania, a może i prośby do dyrektora grupy Sky Dave'a Brailsforda, by jednak ujawnił dane pokazujące moc Froome'a podczas jazdy. Dotychczas się przed tym bronił, mówiąc, że zbyt wielu jest dziś w kolarstwie domorosłych analityków, którzy wyczytają w danych to, co chcą i zasugerują doping. Ale chyba nie ma innego sposobu na uciszenie pytań o to, co napędza lidera. A dawno już nie było kolarza, który gubiłby rywali tak bardzo od niechcenia, i tak bardzo na zimno. W rytmie: spojrzenie na ekranik z danymi na kierownicy, poprawienie słuchawki w uchu i zryw. Ekran, słuchawka i znów zryw, a potem pilnowanie przewagi.

Ludzie ginęli już na Mont Ventoux i od śnieżyc, i od uderzeń kamieni zepchniętych przez mistral, i nagłych powodzi. A ta najsłynniejsza śmierć była od upału. Od amfetaminy i alkoholu też, ale przecież wielu przed Tomem Simpsonem próbowało podjeżdżać na takiej mieszance.

Przykładamy do tamtej śmierci dzisiejszą miarę, a czasy były inne. Amfetaminę zabierało się ze sobą, do kieszeni. Benzedrynę dawał swoim piłkarzom Matt Busby i nikt go dziś nie robi symbolem wstydu. Gdy Tour zajechał pod Mont Ventoux pierwszy raz w 1951 roku, lekarz wyścigu Pierre Dumas ostrzegał: „Panowie, dziś ostrożnie z amfetaminą".

Simpson, wielka gwiazda kolarstwa, w 1967 nie był ostrożny, w wyjątkowo upalny dzień. Nie dał się ściągnąć z roweru, zanim było za późno. Jego ostatnie słowa: „Put me back on the bike", zaczęły czarną legendę kolarstwa, ale od nich też się zaczęły pierwsze poważne próby walki z dopingiem.

Kolarze w drodze na szczyt mijają biały pomnik upamiętniający śmierć Simpsona. Leżą przy nim kwiaty, ale i bidony i dętki. Córka Toma była wczoraj wśród widzów na górze, wcześniej podjechała pod nią rowerem. W sobotę wypadała 46. rocznica śmierci Simpsona. A dzień później 14 lipca, święto Francji i tych wszystkich, którzy w sporcie najbardziej lubią oglądać cierpienie.

Nadzieja na zjeździe

Ci, którzy planowali trasę setnego Touru, kazali kolarzom przed wspinaczką objechać wczoraj górę niemal w połowie, od południowej strony, choć etap ruszał z Givors, czyli ponad 200 km na północ od Mont Ventoux. To trochę tak, jakby narciarska wspinaczka na Alpe Cermis w Tour de Ski zaczynała się nie po kilku, ale po kilkunastu kilometrach dojazdu. Na szczęście pogoda się tym razem zlitowała i na szczycie nie było tak upalnie, jak się na to zanosiło.

Nie będzie już w tegorocznym Tourze dłuższego etapu. Trudniejszy może być za trzy dni, gdy trzeba się będzie dwa razy wspinać na Alpe d'Huez. A przede wszystkim stamtąd zjechać, tego kolarze boją się najbardziej. I trzymają się nadziei, że Froome dotąd nie był mistrzem zjazdów, więc może wyścig nie jest jeszcze rozstrzygnięty.

Ale takie nadzieje pojawiały się w tegorocznym Tourze już dwa razy: najpierw, gdy Froome został w Pirenejach bez pomocników, drugi raz w piątek, gdy zespoły Contadora – Saxo-Tinkoff i Mollemy – Belkin stworzyły grupę prowadzącą bez Froome'a i zmniejszyły jego przewagę w Tourze do ponad dwóch minut. Etap wygrał wtedy Mark Cavendish z Omega Pharma, wcześniej dociągnięty do uciekającej grupy przez Kwiatkowskiego. W sobotę triumfował inny kolarz Omega Pharmy, Matteo Trentin.

A potem przyszło Mont Ventoux i lider odpowiedział tak, by nie zostawić złudzeń. Zapewne wiedząc, że dziś nie zostawić złudzeń, to znaczy zostawić mnóstwo wątpliwości.

Tour nie zagląda na tę górę często, ale legend zostało tyle, jakby podjeżdżał na szczyt co roku. Różnie ją nazywają: skalistą Saharą, Łysą Górą, katedrą kolarstwa. A raczej katedrą kolarskiego cierpienia, rozpisanego na znacznie więcej niż te blisko 21 km stromego podjazdu. Gdy jest etap z Mont Ventoux, to góra wisi nad kolarzami od startu.

Widać ją z bardzo daleka, bo to nie przełęcz między wielkimi górami, jak Tourmalet czy Galibier, inne słynne tortury, tylko wielka biała pustelnia górująca nad tą częścią Prowansji. Gdy się podjeżdża bliżej, widać, że to nie śnieg, a kamienie, krajobraz księżycowy. Akurat na tym Księżycu Lance Armstrong nigdy nie stanął pierwszy, co zdaniem wielu w dzisiejszej kolarskiej rzeczywistości dodaje tej wspinaczce sporo uroku.

Pozostało 86% artykułu
SPORT I POLITYKA
Wielki zwrot w Rosji. Wysłali jasny sygnał na Zachód
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
SPORT I POLITYKA
Igrzyska w Polsce coraz bliżej? Jest miejsce, data i obietnica rewolucji
SPORT I POLITYKA
PKOl ma nowego, zagranicznego sponsora. Można się uśmiechnąć
rozmowa
Radosław Piesiewicz dla „Rzeczpospolitej”: Sławomir Nitras próbuje zniszczyć polski sport
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Sport
Kontrolerzy NIK weszli do siedziby PKOl
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni