Mówi się, że mistrzostwa świata w rok po igrzyskach są łatwiejsze. Tymczasem pan zbroi się jak na igrzyska...
Pięć lat temu na MŚ w Rzymie, rok po igrzyskach w Pekinie, rekordy padały co chwila. To prawda, że po igrzyskach wielu zawodników odchodzi, ale pojawiają się też nowi. Z Bartkiem Kizierowskim od początku roku podporządkowaliśmy trening przygotowaniom do Barcelony. Niewiele odpuściliśmy nawet przed mistrzostwami Polski w Olsztynie, gdzie jechaliśmy po wyśrubowane minima. Po drodze były jeszcze mistrzostwa Hiszpanii, międzynarodowe mityngi we Francji i w Madrycie, potem zawody w Gijon, które traktowaliśmy jako starty testowe, okazję do wyćwiczenia techniki. Chcieliśmy zobaczyć, czy to, co robimy, sprawdza się w warunkach wyścigu. Myślę, że wyszło dobrze.
Zawodnicy z krajowej czołówki często zmieniają trenerów, a pan trwa przy Kizierowskim...
Bartek dużo ze mną rozmawia, wyjaśnia każdą wątpliwość. Pływam u niego piąty rok i przez ten czas zrobiłem olbrzymie postępy. Mogę w ciemno trenować według jego planu. Nigdy się Bartkowi zbytnio nie przeciwstawiałem, a ostatnio w ogóle nie mam pytań.
Jest pan do niego podobny – wytrwały i cierpliwy.
Wiele osób mnie pyta, jak tak długo wytrzymałem ciężkie treningi bez sukcesu. Zawsze traktowałem pływanie jako ucieczkę od problemów. Poza tym na basenie w Puławach miałem fajną grupę. Nawet nie myślałem o tym, że idzie mi trochę gorzej niż innym, tym bardziej że trener Ryszard Kowalczyk mówił, że mój czas przyjdzie. Aż wreszcie drgnęło. Jako 17-latek zdobyłem srebro na 100 m motylkiem na olimpiadzie młodzieży, a do minimum na ME juniorów zabrakło mi 0,3 sekundy. Wtedy uwierzyłem, że znajdę się w czołówce. Potem poszło lawinowo. W rok poprawiłem wynik na 100 m o cztery sekundy.