Janusz Peciak, Dorota Idzi, Iwona Kowalewska, Arkadiusz Skrzypaszek to były nazwiska i twarze znane wszystkim. Dziś, ze strachu przed skreśleniem z listy sportów olimpijskich, odbywa się pudrowanie pięcioboju, który ledwie dyszy. Najpierw połączono bieg ze strzelaniem, teraz ma być jakaś inna szermierka. Te zabiegi są zrozumiałe, skreślenie byłoby praktycznie wyrokiem śmierci, bo tylko na igrzyskach medale pięcioboisty i tenisisty liczą się tak samo i dzięki temu małe sporty wciąż mają kroplówkę z ministerstwa.
Historia zatoczyła koło. Kiedy podczas igrzysk w Montrealu (1976) Janusz Peciak miał przed ostatnią konkurencją niewielką stratę i było jasne, że zdobędzie złoto, bo w biegu wszystko odrobi, nikt w to nie wierzył, gdyż nikt nie wiedział, o co w tym sporcie chodzi. Oprócz Grzesia Krzemińskiego z „Przeglądu Sportowego”. Ale on był cichy i jego dni miały dopiero nadejść, wraz z medalami pięcioboistów. Ja też się w tej chwale trochę pogrzałem. Pamiętam, jak Polacy zdobywali dziesiątki pucharów, które nieśliśmy do samolotu, a stewardesy podawały szampana, gdy kapitan powiedział już, jak sławnych wiezie gości.
Były takie czasy, niedługo nic z tego nie zostanie, oprócz opowieści Jarka Idziego (cała kariera w Legii) o Spartakiadzie Armii Zaprzyjaźnionych. Mam propozycję dla młodzieży ze sportowej redakcji TVP, gdzie Jarek teraz pracuje: niech on wam to opowie, a nie będziecie musieli czytać książek o PRL, by zrozumieć świat, w którym ważny był pięciobój, wtedy nowoczesny, a dziś niepotrzebny.