Pierwsze sukcesy już są, pierwsze duże pieniądze też, a u pana Jerzego w głowie wciąż fistaszki. I nie dajmy sobie wmówić, że jego napady złości, naburmuszona mina, chęć szukania winnych na sędziowskim słupku, wśród publiczności i wszędzie, tylko nie w sobie, pozostają niezauważone. Gdy rozdziera koszulkę po zwycięstwie, jest bohaterem mediów, gdy przegrywa – nawet kontuzjowany jak w Nowym Jorku – i marudzi bez sensu, bywa „niesympatycznym klaunem”. Tak nazwał go ostatnio we francuskim Eurosporcie znany niegdyś trener, ogromnie Polsce i Polakom życzliwy Jean Paul Loth.
Janowicz nie musi być grzeczny, może okazywać emocje, tak jak czynił to dotychczas, ale jeśli mamy być dumni nie tylko z tego, jak potrafi grać, powinien do sportowej klasy dołożyć też tę ważniejszą, ludzką.
Oczywiście to nieprawda, że w tenisie nie ma miejsca dla chamów. Było ich w historii tej gry wielu – niektóre zachowania Johna McEnroe, Jimmy Connorsa, Ilie Nastase, Gorana Ivanisevicia czy Marata Safina były zdecydowanie poniżej krytyki. Ale świat pamięta przede wszystkim ich tenisowy geniusz. Więcej, Nastase siedzi dziś w królewskiej loży w Wimbledonie, na co tak naprawdę nie zasłużył.
Jeśli komuś do zaprezentowania pełni możliwości potrzebna jest świadomość, że wadzi się z całym światem, to ma prawo tak się zachowywać, ale musi ponieść tego konsekwencje – będzie uważany za gbura.
Szczególnie po porażkach, bo dziś sukces usprawiedliwia, niestety, dużo poważniejsze defekty niż fatalne maniery.