Mieli pokazać w trzech pozostałych meczach jak bardzo im na tym zależy. Po czym wyszli na boisko przeciw najsłabszej reprezentacji świata i zagrali jak drużyna oldbojów, zebrana przez telefon na mecz pożegnalny Tomasza Frankowskiego.
Zdaje się, że po tym, co Polacy pokazali w San Marino, nawet najwięksi obrońcy trenera stracili wiarę, że może on doprowadzić reprezentację do jakiegokolwiek sukcesu. Zawodnicy na boisku rozumieją się jak Tusk z Gowinem, trudno się w ich grze doszukać jakiegoś planu.
Fornalik bardzo się przejmuje, ale nie ma na tę drużynę, którą przecież sam wybrał, większego wpływu. Mam wrażenie, że piłkarze stanęli w jego obronie, bo chcą mieć trenera, który na nich nie krzyknie. Będą sobie mogli trenować kiedy chcą, wybierać ćwiczenia, które im pasują i grać też po swojemu.
To przykre, bo Waldemar Fornalik jest przyzwoitym człowiekiem i dobrym trenerem ligowym, ale poza jego asystentem i przyjacielem Markiem Wleciałowskim chyba nikt w tej kadrze nie traktuje go poważnie. Bramka stracona w Serravalle jest taką samą plamą na honorze jak gol, zdobyty w meczu z San Marino ręką przez Jana Furtoka.
Wtedy trenerem kadry był Andrzej Strejlau, którego przecież wszyscy szanujemy. Może więc i Waldemarowi Fornalikowi zaświeci jeszcze słońce. Ale gdzie i kiedy - nie mam pojęcia.