Nadchodzi październik, miesiąc treningów na lodowcu i psychicznych tortur. Jest pani gotowa?
Justyna Kowalczyk:
Jakoś te najbliższe trzy tygodnie w Ramsau trzeba będzie przeżyć. Przede mną ostatni miesiąc harówy letnio- -zimowej. W Ramsau będę codziennie przynajmniej na trzy godziny wjeżdżać na lodowiec, a popołudniowy trening urządzać na dole. Nie ukrywam, nie przepadam za lodowcami, bo kojarzą się z długimi dojazdami, czekaniem w kolejkach, zmienną pogodą. A w październiku, niedługo przed sezonem, biegacze wpadają tam na siebie i zaczyna się porównywanie, co kto zrobił latem. Ja jako jedna z najlepszych jestem cały czas pod lupą: czy schudłam, czy przytyłam, co poprawiłam, czego nie. I tak dalej. Tak kończy się spokój przygotowań. Październik oznacza: zapraszamy na świecznik, na którym trzeba będzie wytrzymać przez najbliższych kilka miesięcy.
Tych kilka najważniejszych: igrzyska w Soczi już za cztery miesiące.
Olimpijską logistykę mamy przygotowaną na 99 proc. Na trasy już nikogo organizatorzy nie wpuszczą do igrzysk. Chyba żebym się przebrała za Rosjankę… Zakwaterowanie wybrane, zresztą wątpliwości nie było, mieszkamy w wiosce olimpijskiej, bo jest 200 metrów od startu. A co do formy: wszystko pokaże dopiero zima. Mogę mieć różne odczucia, ale dopiero w Pucharze Świata okazuje się, że coś gra albo nie gra. Nie jestem z natury hurraoptymistką. Zwłaszcza w takim roku, olimpijskim. I zwłaszcza w Soczi, z jego specyficznym klimatem, wilgotnością, wysokością odczuwaną bardziej, niż to by wynikało z samych liczb. Nikt mnie nie namówi na dywagacje o liczbie medali, o piątej Kryształowej Kuli też nie, choć wiadomo, że jej chcę. Zobaczymy, jak będzie. Jestem zadowolona z tego, co zrobiłam latem, trener ostatnio powiedział, że jest ok. A nie ma lepszego sprzętu do pomiaru wydolności niż jego oko, wprawione przez 40 lat pracy. Ale zima zweryfikuje wszystko.