Szybkie łuki japońskiego toru to idealny teren łowiecki dla doskonałych aerodynamicznie samochodów mistrzowskiego zespołu. Na Suzuce kierowcy rzadko zdejmują nogę z gazu, a dziesięć z osiemnastu zakrętów przejeżdża się z prędkością między 170 i 270 km/godz. Od kiedy Formuła 1 wróciła na ten tor (w latach 2007-08 dwie edycje GP Japonii odbyły się na torze Fuji u stóp słynnego wulkanu), Vettel i Red Bull zawsze tu błyszczeli. W czterech poprzednich wyścigach na Suzuce Niemiec za każdym razem zdobywał pole position, a wyścigu nie wygrał tylko w sezonie 2011. Zajął wówczas drugie miejsce za Jensonem Buttonem, ale to wystarczyło do zapewnienia sobie mistrzowskiego tytułu. Teraz Vettel ma szansę na zdobycie czwartej korony z rzędu. Jeśli wygra w niedzielę, a Fernando Alonso nie zajmie miejsca w pierwszej ósemce, to będzie już po mistrzostwach – chociaż do końca sezonu pozostaną jeszcze wyścigi w Indiach, Abu Zabi, USA i Brazylii.
Niemiec jak zwykle koncentruje się po prostu na jak najlepszym występie, nie myśląc o punktach. Weekend rozpoczął od uzyskania najlepszego czasu w piątkowych treningach, podkreślając dominację Red Bulla – nie tylko na szybkich torach, ale ogólnie na tym etapie sezonu. Po wakacyjnej przerwie inżynierowie mistrzowskiej ekipy wyraźnie poprawili osiągi swojej konstrukcji, wprowadzając m.in. drobne, lecz skuteczne modyfikacje dyfuzora. Wyniki mówią same za siebie: w czterech Grand Prix po miesięcznej przerwie Vettel odniósł cztery zwycięstwa. Rywale zaczęli już przebąkiwać, że dominacja kierowcy Red Bulla przypomina nudne sezony, w których wygrywał jego rodak Michael Schumacher – niepokonany w latach 2000-2004. – Współczuję kibicom, bo pamiętam, jak sam oglądałem zwycięskie sezony Michaela Schumachera – mówił Lewis Hamilton po kolejnym triumfie swojego rywala. – Oglądałem start, potem zasypiałem i budziłem się na koniec, bo i tak wiedziałem, co się zdarzy. Jestem pewien, że teraz wiele osób robi podobnie – przynajmniej w mojej rodzinie!
Kierowca Mercedesa stwierdził także, że zawodnicy takiego kalibru jak on i Fernando Alonso nie zasługują na to, żeby jechać w wyścigu na piątej czy szóstej pozycji – jak przed tygodniem w Korei. Później w komentarzu na Twitterze próbował się usprawiedliwiać i napisał, że „Seb jest wielkim mistrzem!!" Vettel oczywiście nic sobie nie robi z całego zamieszania i takich komentarzy. – Singapur rzeczywiście był wyjątkiem, ale w Korei moja przewaga przez cały wyścig wynosiła od trzech do dziesięciu sekund – przypomniał lider punktacji. – Jeśli popatrzycie na to, co działo się dziesięć lat temu, to różnica wynosiła pół minuty i rzeczywiście była pokaźna. Jeśli Niemiec zapewni sobie w niedzielę czwarty tytuł, to kwestia mistrzostwa świata rozstrzygnie się na Suzuce po raz dwunasty. Raz o wynikach sezonu decydował wyścig na Fuji: w 1976 roku odbyła się tam ostatnia odsłona dramatycznej walki między Nikim Laudą i Jamesem Huntem, o której opowiada wchodzący za miesiąc do polskich kin film „Wyścig", wyreżyserowany przez zdobywcę Oscara Rona Howarda.
Ten sezon nie jest nawet w ułamku procenta tak dramatyczny i tragiczny jak wydarzenia sprzed 37 lat, kiedy Lauda cudem uniknął śmierci w płomieniach na Nurburgringu, a z decydującej o tytule Grand Prix Japonii, rozgrywanej w ulewnym deszczu, wycofał się po dwóch okrążeniach ze względu na niebezpieczne warunki. Hunt dzięki trzeciej lokacie pokonał go o jeden punkt. Teraz przeciągnięcie walki o tytuł do ostatniego wyścigu prawie na pewno nam nie grozi. Wiadomo, że sport samochodowy bywa nieprzewidywalny, ale przy obecnej formie Red Bulla i braku formy Ferrari zanosi się na to, że najpóźniej za trzy wyścigi Vettel zdobędzie swój czwarty tytuł. Tyle samo razy wygrywał mistrzostwa Alain Prost, ale nie udało mu się tego dokonać w czterech kolejnych sezonach. Takiej sztuki dokonali tylko Juan Manuel Fangio (w sumie zdobył pięć tytułów) oraz wspomniany już Michael Schumacher (w sumie siedem tytułów, pięć z rzędu). Ich rekordy są zagrożone...