Tak jest przede wszystkim w boksie zawodowym, którego u nas przez pół wieku nie było, znaliśmy jedynie „szlachetną szermierkę na pięści".
Ten mit miał zresztą solidne oparcie w rzeczywistości, bo wśród medalistów olimpijskich znalazłoby się wprawdzie kilku skazanych przez sądy, ale ci najwięksi to postaci pomnikowe – Jerzy Kulej, Leszek Drogosz, Józef Grudzień, Zbigniew Pietrzykowski, by wymienić tylko gwiazdorów i to nie wszystkich.
Nie ma zbyt wielu dobrych książek czy filmów ze sportem w tle, ale te najlepsze są o boksie, bo ten sport pobudza wyobraźnię, zmusza do zadania ważnych pytań. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego tak wielu ludzi kultury wysokiej siedzi wokół ringu podczas wielkich walk, dlaczego niektórzy z nich przyznawali się do przyjaźni z bokserami.
Odpowiedzi zapewne może być wiele, ale istota sprawy jest prosta: bokser ryzykuje więcej niż jakikolwiek inny sportowiec, tylko w ringu można w majestacie prawa zabić człowieka. Takiemu wyzwaniu mogą sprostać jedynie ludzie wyjątkowi i to już samo w sobie jest literaturą lub kinem. Wystarczy dołożyć talent Normana Mailera i mamy „The Fight", jeden z najlepszych reportaży XX wieku, albo Martina Scorsese i powstaje „Wściekły byk", filmowa biografia Jake'a La Motty, którą widziałem wiele razy i jeszcze nieraz obejrzę.
Zacząłem o tym wszystkim myśleć, gdy media podały informację, że Amerykanie nie chcą wpuścić na swe terytorium Artura Szpilki, który 25 stycznia ma walczyć ?w sławnej nowojorskiej hali Madison Square Garden. Powód? Polski bokser był karany za kradzież i pobicie, siedział nawet w więzieniu. ?Z formalnoprawnego punktu widzenia Amerykanie być może mają rację, w pierwszym odruchu miałem zrozumienie dla tej decyzji, ale długa znajomość z boksem szybko przywołała mnie do rozsądku. Przecież gdyby przejrzeć kroniki tego sportu i wykluczyć wszystkich skazanych – przed, w trakcie i po zakończeniu kariery, dołożyć do tego wyroki dla szemranych promotorów i mafiosów – to zawodowy boks byłby zupełnie inną zabawą, przede wszystkim właśnie w Ameryce. A trzymając się naszego, choć w połowie także amerykańskiego podwórka: czy mielibyśmy fenomen Andrzeja Gołoty, gdyby prezydent Aleksander Kwaśniewski nie przyznał bokserowi żelaznego listu?