Mieliśmy prawo oczekiwać, że Jerzy Janowicz zaprowadzi nas na salony równie szybko, jak po pamiętnym sukcesie w Paryżu uczynił to we własnych sprawach w rankingu ATP. Dostaliśmy jednak mocny cios – nasz półfinalista Wimbledonu przegrał najpierw z chorwackim dzieciakiem, a potem z Marinem Ciliciem. Trzeba sobie powiedzieć jasno – bez dobrze grającego Janowicza reprezentacja Polski jest przeciętnym zespołem, który o Grupie Światowej nie ma co marzyć. Pokazał to choćby mecz z Australią.
Ta porażka oznacza, że najlepszy po wojnie czas dla polskiego tenisa w Pucharze Davisa został zmarnowany, bo w tym roku już więcej meczów nie będzie. O optymizm w dalszej perspektywie też trudno, gdyż Michał Przysiężny, nieobecny w Warszawie Łukasz Kubot i para deblowa Fyrstenberg–Matkowski już nie będą grali lepiej (wszyscy mają ponad 30 lat).
To, co stało się w hali Torwaru, jest bolesną sportową i wizerunkową klęską Janowicza. Puchar Davisa to jedyna okazja, by polscy kibice zobaczyli go na żywo, a on nie tylko przegrywa, lecz także w kuluarach zachowuje się fatalnie. Poucza dziennikarzy, odpowiada agresywnie na spokojne pytania, słowem – widać wyraźnie, że pod względem emocjonalnym młodzieniec z Łodzi ma poważny problem. Ten sam człowiek, który w Moskwie był ojcem zwycięstwa nad Rosją, w Warszawie nie poradził sobie z presją, wysłał fatalny sygnał kibicom tenisa i sponsorom, którzy już mu zaufali. Jak niedobre skutki mogą mieć dwa, trzy niemądre zdania, Polski Związek Tenisowy przekonał się już po igrzyskach w Londynie, gdzie sportowo i wizerunkowo zawiodła Agnieszka Radwańska. Miał być poważny sponsor i do dziś go nie ma.
Oczywiście Puchar Davisa nie jest tym podwórkiem, na którym ustala się rynkową wartość tenisisty, tu chodzi raczej o uczuciowy stosunek rodzimej publiczności do naszego asa i ten mecz Janowicz też przegrał. Być może za jakiś czas w Rzymie, Paryżu czy Wimbledonie znów zagra znakomicie i daviscupowe niepowodzenie pójdzie w niepamięć, ale dziś po prostu żal nam straconej szansy.
Mam nadzieję, że w Janowiczu nie ma nieodwracalnej woli bycia gburowatym i w końcu zrozumie – jak powiedział dawno temu Roger Federer – że bardzo miłe być ważnym, ale jeszcze ważniejsze być miłym. Nie mam najmniejszych problemów z radością po sukcesach Janowicza, chciałbym jedynie zacząć bardziej się smucić po jego porażkach, bo w tej chwili nie wiem, czy taka lekcja pokory, jaką dostał w Warszawie, to dla niego lepiej czy gorzej.