Wiadomo było, co to znaczy – my też nie pojedziemy i za chwilę ruszy propagandowa machina mająca ten absurd uzasadnić. I ruszyła. Kalifornia stała się najniebezpieczniejszym miejscem na świecie. Nawet sportowców, którzy przez bojkot tracili najwięcej, zmuszono do poparcia tej decyzji.
Wyłamał się tylko jeden – mistrz olimpijski z Montrealu w pięcioboju nowoczesnym Janusz Peciak, który podczas obrad Polskiego Komitetu Olimpijskiego mówił, że to błąd i trzeba na igrzyska jechać. Poznałem potem Gerarda bliżej (imienia Janusz nie używał), opowiadał mi, że ówczesny szef PKOl Marian Renke poprosił go na prywatną rozmowę, podczas której przyznał, że bojkot jest bez sensu, ale musimy się podporządkować.
Peciak wyjechał potem z Polski, długo prowadził pięciobojową reprezentację USA, do dziś w Ameryce mieszka. Ale kiedy wiele lat później robiłem z nim wywiad dla „Rz", tytuł napisał się sam – „Sen o Warszawie".
Przypomnienie dla słabych w sportowej historii: bojkot igrzysk w Los Angeles był rewanżem za to, że cztery lata wcześniej Amerykanie (i wiele państw zachodnich) nie przyjechali na igrzyska do Moskwy, po tym jak breżniewowski ZSRR najechał Afganistan. Zgodnie z zasadą: wy nam popsuliście święto, więc teraz czas na rewanż. Spośród państw „pokoju i socjalizmu" z bojkotu wyłamała się tylko Rumunia rządzona przez Nicolae Ceausescu (gdy Rumuni wchodzili na stadion w Los Angeles podczas otwarcia, widzowie wstali z miejsc i bili brawo). Ironią losu jest to, że właśnie w roku 1984 do olimpijskiej rodziny wróciła Chińska Republika Ludowa (przez 32 lata chiński sport na igrzyskach reprezentował Tajwan).
Ale zamiast Los Angeles i prawdziwych przeżyć trzeba było socjalistycznym sportowcom dać jakąś namiastkę. W poszczególnych dyscyplinach odbyły się więc „zawody przyjaźni", podczas których bardzo dbano, by podkreślać, że zwycięzcy biją rekordy świata i są w ogóle dużo lepsi od tych, którzy startowali w Kalifornii.