Dwie bombonierki

Pamiętam tę depeszę agencji TASS sprzed równo 30 lat, choć miała tylko jedno zdanie: Radziecki Komitet Olimpijski zadecydował, że ekipa ZSRR nie weźmie udziału w igrzyskach w Los Angeles.

Publikacja: 09.05.2014 19:40

Mirosław Żukowski

Mirosław Żukowski

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompala

Wiadomo było, co to znaczy – my też nie pojedziemy i za chwilę ruszy propagandowa machina mająca ten absurd uzasadnić. I ruszyła. Kalifornia stała się najniebezpieczniejszym miejscem na świecie. Nawet sportowców, którzy przez bojkot tracili najwięcej, zmuszono do poparcia tej decyzji.

Wyłamał się tylko jeden – mistrz olimpijski z Montrealu w pięcioboju nowoczesnym Janusz Peciak, który podczas obrad Polskiego Komitetu Olimpijskiego mówił, że to błąd i trzeba na igrzyska jechać. Poznałem potem Gerarda bliżej (imienia Janusz nie używał), opowiadał mi, że ówczesny szef PKOl Marian Renke poprosił go na prywatną rozmowę, podczas której przyznał, że bojkot jest bez sensu, ale musimy się podporządkować.

Peciak wyjechał potem z Polski, długo prowadził pięciobojową reprezentację USA, do dziś w Ameryce mieszka. Ale kiedy wiele lat później robiłem z nim wywiad dla „Rz", tytuł napisał się sam – „Sen o Warszawie".

Przypomnienie dla słabych w sportowej historii: bojkot igrzysk w Los Angeles był rewanżem za to, że cztery lata wcześniej Amerykanie (i wiele państw zachodnich) nie przyjechali na igrzyska do Moskwy, po tym jak breżniewowski ZSRR najechał Afganistan. Zgodnie z zasadą: wy nam popsuliście święto, więc teraz czas na rewanż. Spośród państw „pokoju i socjalizmu" z bojkotu wyłamała się tylko Rumunia rządzona przez Nicolae Ceausescu (gdy Rumuni wchodzili na stadion w Los Angeles podczas otwarcia, widzowie wstali z miejsc i bili brawo). Ironią losu jest to, że właśnie w roku 1984 do olimpijskiej rodziny wróciła Chińska Republika Ludowa (przez 32 lata chiński sport na igrzyskach reprezentował Tajwan).

Ale zamiast Los Angeles i prawdziwych przeżyć trzeba było socjalistycznym sportowcom dać jakąś namiastkę. W poszczególnych dyscyplinach odbyły się więc „zawody przyjaźni", podczas których bardzo dbano, by podkreślać, że zwycięzcy biją rekordy świata i są w ogóle dużo lepsi od tych, którzy startowali w Kalifornii.

Centralne uroczystości, czyli alternatywne igrzyska, odbyły się w Moskwie. Je także dobrze pamiętam, szczególnie otwarcie, podczas którego na stadion na Łużnikach wjechały tekturowe czołgi i nagle wszyscy ciemiężeni powstali z murawy i poczuli się wolni. Kubański mistrz biegów średnich Alberto Juantorena podczas konferencji prasowych podkreślał, jakie to szczęście, że ostatni raz startuje w bratniej Moskwie, a nie we wrażym Los Angeles. By uczestników i krajów było więcej, do występu nakłoniono studentów z Uniwersytetu Przyjaźni Narodów im. Patrice'a Lumumby, gdzie uczyła się nawracana na komunizm młodzież z całego świata. Brzuchaty długodystansowiec z Libanu kończył bieg na 10 km pół godziny po zwycięzcy.

Umówiłem się wówczas z Władysławem Kozakiewiczem i Jackiem Wszołą, by powspominać igrzyska 1980 roku (sławny gest Kozakiewicza). Szukałem ich długo w hotelu Moskwa, który miał podobno 5 tysięcy pokoi i jeszcze więcej karaluchów. Spotkaliśmy się w końcu, ale rozmowa o igrzyskach sprzed czterech lat ewidentnie się nie kleiła. Wszoła ciągle patrzył gdzieś pod sufit, jakby szukał tam ukrytego mikrofonu, Kozakiewicz był bardzo lakoniczny.

Ze sportowego punktu widzenia z tej imprezy zapamiętałem przede wszystkim olimpijską reprezentację ZSRR w koszykówce, przygotowywaną z myślą o konfrontacji z Amerykanami w Los Angeles. Oni grali po prostu bajecznie, a młody Litwin Arvydas Sabonis, niezniszczony jeszcze życiem i kontuzjami, wydawał się czarodziejem. Nawet Michael Jordan, którego zobaczyłem później, nie zatarł tego wrażenia.

Ale ta pseudoolimpijska Moskwa była jednak miastem smutnym, bo wszyscy wiedzieliśmy, że prawdziwe sportowe życie jest gdzie indziej. Kolega dziennikarz z Węgier, gdy dano nam cegłę pod tytułem „Olimpijska reprezentacja ZSRR 1984", ze smutkiem, prawie łzami w oczach, powiedział po rosyjsku:  „To najdziwniejsza książka mojego życia".

Wraz ze mną  w Moskwie był wysłannik ówczesnej „Rz", nieżyjący już wspaniały dziennikarz i kolega Wojciech Nowosielski. Trzymaliśmy się razem, Wojtek świetnie mówił po rosyjsku i łatwo wchodził w kontakt z miejscowymi.

Było to w barze dla prasy na kolarskim torze Kryłatskoje. Bary te (podobnie jak tor pozostałość po igrzyskach 1980) były dużo lepiej zaopatrzone niż sklepy w Moskwie i stojący w przejściu milicjant poprosił mnie i Wojtka, byśmy kupili mu dwie bombonierki, bo on tam wejść nie może. Zgodziliśmy się z przyjemnością, ale zgrzeszyliśmy brakiem ostrożności i bufetowa podejrzała tę transakcję. Pokiwała palcem na milicjanta, ten podszedł do niej przestraszony i już nigdy na Kryłatskoje go nie spotkaliśmy, a Wojtek w swej naiwności nawet o niego wypytywał.

Minęło 30 lat, a twarz bufetowej walczy w mojej pamięci z twarzą Sabonisa jako pamiątka po tych trzech tygodniach w Moskwie.

Sport
Czy Andrzej Duda podpisze nowelizację ustawy o sporcie? Jest apel do prezydenta
Materiał Promocyjny
Berlingo VAN od 69 900 zł netto
Sport
Dlaczego Kirsty Coventry wygrała wybory i będzie pierwszą kobietą na czele MKOl?
Sport
Długi cień Thomasa Bacha. Kirsty Coventry nową przewodniczącą MKOl
SPORT I POLITYKA
Wybory w MKOl. Czy Rosjanie i Chińczycy wybiorą następcę Bacha?
Materiał Promocyjny
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Sport
Walka o władzę na olimpijskim szczycie. Kto wygra wybory w MKOl?
Materiał Promocyjny
Suzuki Moto Road Show już trwa. Znajdź termin w swoim mieście