Wielki mistrz kontry

Zbigniew Pietrzykowski | Zmarł jeden z najwybitniejszych polskich sportowców, czterokrotny mistrz Europy, trzykrotny medalista olimpijski w boksie. Miał 79 lat.

Aktualizacja: 20.05.2014 08:01 Publikacja: 19.05.2014 21:05

Wielki mistrz kontry

Foto: ROL

Wciąż mam go przed oczami. Tego, którego jako dziecko oglądałem na ekranie czarno-białego telewizora marki Szmaragd, gdy zmiatał z ringu Dana Pozniaka podczas mistrzostw Europy w Moskwie (1963), i tego, który 40 lat później siedział ze mną w kawiarence w Bielsku Białej. W czarnej, skórzanej kurtce nie wyglądał na 70 lat. Charakterystyczna fryzura, to samo spojrzenie jak wówczas, gdy toczył legendarne walki z Laszlo Pappem i Cassiusem Clayem. Jedynie okulary i waga znacznie przekraczająca limit kategorii lekkośredniej (71 kg) i półciężkiej (81 kg), w jakich toczył te pojedynki, przypominały o upływie czasu.

Był jak filmowy John Wayne. Podobnie jak ikona westernów lekko odchylony do tyłu, wysoki, mocno zbudowany. Dumny i pozornie nieprzystępny. Swoim firmowym ciosem – lewym kontrującym – rzucał na deski największych osiłków. Od 1953 roku, czyli od pamiętnych mistrzostw Europy w Warszawie, na których zdobył brązowy medal, do 1967 roku, gdy zakończył karierę, nie przegrał w Polsce żadnej walki. Stoczył 136 ligowych pojedynków, 11 razy stawał na najwyższym stopniu mistrzostw Polski, a było to w czasach, gdy tytuł ten miał swoją wartość.

Spojrzenie w oczy

– Papp już nie żyje, na mecz Polska-Węgry w Bielsku Białej przyjedzie jego żona i syn – rozpoczął naszą rozmowę. – Poznałem ją dziesięć lat temu, gdy Laszlo cieszył się jeszcze dobrym zdrowiem – opowiadał. – Pamiętam, że przy okazji naszego spotkania puszczano bez przerwy fragmenty dramatycznej walki w Warszawie (1956 r.), gdy Papp padał po moich ciężkich ciosach. W pewnej chwili spojrzał mi w oczy i powiedział poważnie: „Przecież mogłeś mnie wtedy zabić !". Nie zaprzeczyłem. To była ringowa wojna. Straszny bój, w którym wszystko mogło się zdarzyć.

Wiele lat po tym pojedynku Zbigniew Pietrzykowski dostał pierwszą nagrodę Fair Play, przyznawaną przez gazetę „Sztandar Młodych" za to, że nie wykorzystywał swojej przewagi w ringu. Nazywano go dżentelmenem, bo gdy miał zdecydowaną przewagę, nie dążył do nokautu. Nic dziwnego, że zapytałem wtedy, dlaczego w walce z Pappem nie stosował tej zasady.  – On się chwiał po kolejnym liczeniu, a pan chciał go zmieść z ringu – przypomniałem mu pojedynek sprzed lat.

Chwilę się zastanowił i wytłumaczył: – Papp był dwukrotnym mistrzem olimpijskim, najlepszym pięściarzem amatorskim na świecie. Nawet półprzytomny był groźny, mógł mnie znokautować. W pierwszej rundzie leżałem przecież po jego ciosie. Nie mogłem dać mu kolejnej szansy. Powiem więcej, gdyby sędzia nie przerwał pojedynku zadawałbym kolejne ciosy.

Z boksem zetknął się jesienią 1950 roku. Treningi rozpoczął w wieku 16 lat mimo sprzeciwów Wiktora, starszego brata. Po roku boksowali już razem w BBTS Bielsko Biała. W debiucie pokonał rywala na punkty i, jak sam mówi, trochę zaszumiało mu w głowie. Kolejny pojedynek, w którym dwa razy leżał na deskach, też wygrał, ale zrozumiał, że nie wolno lekceważyć nikogo. W 1953 roku wystąpił w pamiętnych dla polskich pięściarzy mistrzostwach Europy w Warszawie, zdobył brązowy medal i uwierzył, że może być najlepszy.

Rok później zadebiutował w meczu międzypaństwowym Polska-Węgry w Budapeszcie. – Przegrałem na punkty z Pappem, ale przy okazji pogrzałem się w ciepełku jego sławy. Jakże oni go wtedy kochali, jak pięknie to wyrażali. A on ich nie zawodził. Trzy razy wygrał igrzyska, zdobył mistrzostwo Europy zawodowców i nie opuścił Węgier, choć go kuszono.

Zbigniew Pietrzykowski z Laszlo Pappem walczył jeszcze dwa razy. Znokautował go w Warszawie i przegrał kilka miesięcy później w półfinale igrzysk olimpijskich w Melbourne. – Nigdy wcześniej i później nie mieliśmy takiej drużyny. Niestety nie trafiliśmy z formą, zmogła nas różnica czasu. Nie byliśmy sobą – mówił mi Pietrzykowski, który wrócił z Australii z brązowym medalem.

Cztery lata później był już trzykrotnym mistrzem Europy i zdecydowanym faworytem turnieju olimpijskiego z Rzymie. W finale trafił jednak na geniusza, 18-letniego czarnoskórego chłopca z Louisville, Cassiusa Claya, znanego w czasach zawodowej kariery jako Muhammad Ali.

Matura zamiast medalu

Tamten pojedynek obrósł legendą, były nawet głosy, że Pietrzykowski został oszukany, ale on sam nie miał złudzeń. – Wygrałem pierwszą rundę, ale w drugiej zaczęły się problemy. To był niesamowity chłopak, poruszał się fantastycznie, amortyzował moje uderzenia i zadawał dużo ciosów na korpus. W trzecim, ostatnim starciu byłem już zmęczony, nie mogłem nic zrobić. Clay zwyciężył zasłużenie – mówił mi Pietrzykowski.

A późniejszy król zawodowego boksu dobrze zapamiętał ten finał. To była przecież jego ostatnia walka na amatorskich ringach. Wspomina o niej w swojej znakomitej autobiografii, mówił o Pietrzykowskim w licznych wywiadach. Obaj byli na igrzyskach w Sydney (2000), ale Pietrzykowski widział go tylko przez szybę samochodu. – Był już ciężko chory, wieziono go na jakieś spotkanie. Mignęła mi jego twarz. To był inny człowiek niż ten, którego znałem.

Mógł być pięciokrotnym mistrzem Europy, ale w 1961 roku nie pojechał do Belgradu, bo zdawał maturę w technikum spożywczym. Jego rocznik miał maturę w 1953 r. On wtedy zdawał inną, walcząc o medal w Warszawie. Przyszedł więc czas nadrabiania zaległości.

Kiedy wydawało się, że pojedzie jeszcze na igrzyska do Meksyku (1968), odmówił. – Bałem się porażki. Nie byłem pewny swoich nerwów. Zawsze wychodziłem z założenia, że nie mogę się zbłaźnić – tłumaczył, dlaczego nie zaryzykował kolejnego olimpijskiego startu.

Wstyd patrzeć na farsę

14 lat nie znalazł w Polsce pogromcy. Kiedy wreszcie pojawił się rywal, który miał go pokonać, a był nim Stanisław Dragan, z miejsca uznano go za objawienie. Czekano po cichu na porażkę Pietrzykowskiego, bo jego panowanie niektórym się znudziło.

– Na mecz mojego BBTS z Hutnikiem zjechał do Krakowa cały zarząd Polskiego Związku Bokserskiego, ale sensacji nie było. Wygrałem przez nokaut.

A Dragan w 1968 r. na igrzyskach w Meksyku zdobył brązowy medal.

Pietrzykowski był leworęczny, nawet na rower wsiadał z lewej strony. W ringu lubił rywali małych i krępych, a przy tym bardzo silnych. Tacy szli do przodu i wpadali na jego zabójczą lewą kontrę. Kiedy zapytałem go, czy odczuwał kiedyś zwykły, ludzki strach, odpowiedział, że nie. – Czułem respekt, a to zupełnie co innego. Po prostu zawsze miałem szacunek dla umiejętności rywala. To wszystko – wytłumaczył to w prosty sposób.

Nigdy nie przegrał przed czasem, choć kilka razy leżał na deskach i stoczył wiele ciężkich wojen. – Nie narzekam na zdrowie, choć lata lecą – mówił z uśmiechem.

Kiedy się żenił, miał 19 lat, a jego żona 17. Przeżyli razem 60 lat. Mają dwie córki i trzech wnuków. W latach 1993–1997 był posłem na Sejm RP z listy BBWR. Nie ukrywał, że był wówczas zafascynowany Lechem Wałęsą i poznał politykę od kuchni.

Pytany w tym samym czasie o boks krzywił się i odpowiadał, że ogląda, ale tylko coś wielkiego. Jak ma patrzeć na farsę, to mu zwyczajnie wstyd.

Gdy teraz, po jego śmierci, pytam Mariana Kasprzyka, innego mistrza olimpijskiego z Bielska Białej, o Pietrzykowskiego, ten mówi, że to był wielki bokser.

– Chyba największy, a przy tym dobry przyjaciel. Dużo mi pomógł, kiedy tego potrzebowałem. Był wielkim mistrzem kontry. Umiał na nią wciągnąć i powalić jednym ciosem. Takich już dziś nie ma – mówi Kasprzyk.

Wykorzystałem fragmenty tekstów i rozmów ze Zbigniewem Pietrzykowskim publikowanych w „Rzeczpospolitej".

Wciąż mam go przed oczami. Tego, którego jako dziecko oglądałem na ekranie czarno-białego telewizora marki Szmaragd, gdy zmiatał z ringu Dana Pozniaka podczas mistrzostw Europy w Moskwie (1963), i tego, który 40 lat później siedział ze mną w kawiarence w Bielsku Białej. W czarnej, skórzanej kurtce nie wyglądał na 70 lat. Charakterystyczna fryzura, to samo spojrzenie jak wówczas, gdy toczył legendarne walki z Laszlo Pappem i Cassiusem Clayem. Jedynie okulary i waga znacznie przekraczająca limit kategorii lekkośredniej (71 kg) i półciężkiej (81 kg), w jakich toczył te pojedynki, przypominały o upływie czasu.

Pozostało 92% artykułu
Sport
Andrzej Duda i Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Czy to w ogóle możliwe?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Sport
Wsparcie MKOl dla polskiego kandydata na szefa WADA
Sport
Alpy 2030. Zimowe igrzyska we Francji zagrożone?
Sport
Putin chciał zorganizować własne igrzyska. Rosja odwołuje swoje plany
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Sport
Narendra Modi marzy o igrzyskach. Pójdzie na starcie z Arabią Saudyjską i Katarem?