Wciąż mam go przed oczami. Tego, którego jako dziecko oglądałem na ekranie czarno-białego telewizora marki Szmaragd, gdy zmiatał z ringu Dana Pozniaka podczas mistrzostw Europy w Moskwie (1963), i tego, który 40 lat później siedział ze mną w kawiarence w Bielsku Białej. W czarnej, skórzanej kurtce nie wyglądał na 70 lat. Charakterystyczna fryzura, to samo spojrzenie jak wówczas, gdy toczył legendarne walki z Laszlo Pappem i Cassiusem Clayem. Jedynie okulary i waga znacznie przekraczająca limit kategorii lekkośredniej (71 kg) i półciężkiej (81 kg), w jakich toczył te pojedynki, przypominały o upływie czasu.
Był jak filmowy John Wayne. Podobnie jak ikona westernów lekko odchylony do tyłu, wysoki, mocno zbudowany. Dumny i pozornie nieprzystępny. Swoim firmowym ciosem – lewym kontrującym – rzucał na deski największych osiłków. Od 1953 roku, czyli od pamiętnych mistrzostw Europy w Warszawie, na których zdobył brązowy medal, do 1967 roku, gdy zakończył karierę, nie przegrał w Polsce żadnej walki. Stoczył 136 ligowych pojedynków, 11 razy stawał na najwyższym stopniu mistrzostw Polski, a było to w czasach, gdy tytuł ten miał swoją wartość.
Spojrzenie w oczy
– Papp już nie żyje, na mecz Polska-Węgry w Bielsku Białej przyjedzie jego żona i syn – rozpoczął naszą rozmowę. – Poznałem ją dziesięć lat temu, gdy Laszlo cieszył się jeszcze dobrym zdrowiem – opowiadał. – Pamiętam, że przy okazji naszego spotkania puszczano bez przerwy fragmenty dramatycznej walki w Warszawie (1956 r.), gdy Papp padał po moich ciężkich ciosach. W pewnej chwili spojrzał mi w oczy i powiedział poważnie: „Przecież mogłeś mnie wtedy zabić !". Nie zaprzeczyłem. To była ringowa wojna. Straszny bój, w którym wszystko mogło się zdarzyć.
Wiele lat po tym pojedynku Zbigniew Pietrzykowski dostał pierwszą nagrodę Fair Play, przyznawaną przez gazetę „Sztandar Młodych" za to, że nie wykorzystywał swojej przewagi w ringu. Nazywano go dżentelmenem, bo gdy miał zdecydowaną przewagę, nie dążył do nokautu. Nic dziwnego, że zapytałem wtedy, dlaczego w walce z Pappem nie stosował tej zasady. – On się chwiał po kolejnym liczeniu, a pan chciał go zmieść z ringu – przypomniałem mu pojedynek sprzed lat.
Chwilę się zastanowił i wytłumaczył: – Papp był dwukrotnym mistrzem olimpijskim, najlepszym pięściarzem amatorskim na świecie. Nawet półprzytomny był groźny, mógł mnie znokautować. W pierwszej rundzie leżałem przecież po jego ciosie. Nie mogłem dać mu kolejnej szansy. Powiem więcej, gdyby sędzia nie przerwał pojedynku zadawałbym kolejne ciosy.