Putinowska Rosja zorganizowała igrzyska w Soczi z nadzieją przede wszystkim na złoto hokeistów, a ci nie tylko nie wygrali, ale nawet nie zdobyli medalu.

Przed mundialem w Brazylii pisano, że jedynie sukces piłkarzy pozwoli zapomnieć o problemach kraju, który wciąż kocha futbol, ale już nie ślepo, a Brazylia w Belo Horizonte została przez Niemców upokorzona jeszcze bardziej niż Rosja w Soczi.

Nie przyłączam się ani do rosyjskiej, ani do brazylijskiej rozpaczy. Wprost przeciwnie, te porażki są optymistyczne, bo oznaczają, że sport przynajmniej na boisku czy lodowisku pozostaje w miarę czystą grą. Ile są teraz warte te wszystkie przepowiednie, że Brazylia musi wygrać, bo inaczej będzie w kraju rewolucja, że sędziowie wyciągną ją za uszy z każdej biedy, że FIFA nie pozwoli jej przegrać? Każdy, kto nakłada na sport jakieś pozasportowe obowiązki, powinien liczyć się z tym, że zostanie słusznie ukarany, i to zrobili podczas igrzysk Finowie, bijąc Rosjan, a teraz Niemcy, doprowadzając do płaczu Brazylię.

Oczywiście nie zapominam, że jeszcze niedawno dla nas także sport nie był tylko sportem, a wygrana z ZSRR czy NRD smakowała wyjątkowo. Gdy siatkarze Huberta Wagnera ogrywali Ruskich w Montrealu, całowałem telewizor, gdy kolarze Lech Piasecki i Andrzej Mierzejewski uciekli rywalom podczas Wyścigu Pokoju w Moskwie i dwie biało-czerwone koszulki były na pierwszym planie, a w tle czerwona pogoń, to serce podchodziło mi do gardła. Ale to był sport czasów zarazy i wcale za tym nie tęsknię.

I na koniec jeszcze jedno: Brazylia nie przegrała z Eskimosami, tylko ze znakomitym zespołem z kraju, który od lat jest także dla nas praktycznie jedynym oknem na piłkarski świat. Sukces niemieckiego futbolu jest dla Polski prawie tym samym, co dobre zdrowie niemieckiej gospodarki dla naszych ekonomicznych interesów. W Rio nie gra żaden Lewandowski, a w Monachium jak najbardziej. Dlatego szczerze współczując Brazylijczykom, jak najlepiej życzę Niemcom.