Tym razem – jak to zdarzyło się w poniedziałek w Warszawie – sprinterzy nie popełnili błędu, nie przeoczyli uciekiniera i między sobą rozstrzygali losy etapu. Najszybciej finiszował kolarz z grupy Belkin Theo Bos.
Holender wywodzi się z kolarstwa torowego. Dziesięć lat temu na igrzyskach olimpijskich w Atenach zdobył w tej dyscyplinie srebrny medal, trzykrotnie był w pierwszej trójce torowych mistrzostw świata. Na szosie radzi sobie znacznie gorzej, do tej pory wygrywał tylko etapy w wyścigach dużo mniejszej rangi niż Tour de Pologne.
Dla kolarzy przejście z toru na szosę to naturalna i częsta droga. Robi się tak dla prestiżu i pieniędzy. Bywa, że dzieje się na odwrót. Bradley Wiggins, zwycięzca Tour de France sprzed dwóch lat, gdy nie dostał od grupy Sky powołania na tegoroczną Wielką Pętlę, wrócił na tor, na którym uczył się ścigania na rowerze w wieku juniorskim. Wystartował w Igrzyskach Wspólnoty Brytyjskiej w Glasgow. Zdobył srebrny medal w drużynie. Po zawodach powiedział jednak, że tęskni za szosą i znów chce pojechać w wielkim tourze.
W Polsce od kilku lat mamy jeden z najnowocześniejszych i najdroższych torów kolarskich na świecie – w Pruszkowie, z nawierzchnią z sosny syberyjskiej. Sportowego efektu po wydaniu ok. 100 milionów złotych (nie doliczając kwot na obsługę) wciąż nie widać. Mamy najlepszego górala w Tour de France Rafała Majkę, świetnego specjalistę od klasyków Michała Kwiatkowskiego, a sprinterów brak. Wczoraj w Rzeszowie z najlepszymi próbowali finiszować Grzegorz Stępniak i Kamil Dąbkowski, ale zajęli miejsca w drugiej dziesiątce.
Jutro najdłuższy etap – z Tarnowa do Katowic. Liczy 236 km. To będzie ostatnia okazja na zwycięstwo dla sprinterów.