Mirosław Żukowski z Lille
Był to zupełnie inny Federer niż w piątkowym, przegranym meczu z Gaelem Monfilsem. Widać było, że Szwajcar nie boi się już o bolące plecy, serwował z większą swobodą, smeczował bez obaw i przede wszystkim poruszał się po korcie tak, jak robił to zawsze. Zagrał po prostu inny człowiek.
Gasquet i Benneteau mieli swoje szanse, przede wszystkim w drugim secie, ale ich nie wykorzystali, a potem, gdy w secie trzecim przy stanie 2:2 swoje podanie przegrał Benneteau, francuska para straciła napęd, pomimo żywiołowego dopingu publiczności. Wystarczyło, że Jo-Wilfried Tsonga poskarżył się w gazetach na to, że gdy przegrywał z piątek z Wawrinką, kibice siedzieli cicho, by nazajutrz pełny stadion przypominał wulkan. Jednak Szwajcarzy nie dali się stłamsić.
Federer i Wawrinka to mistrzowie olimpijscy w deblu z roku 2008, ale dotychczas w Pucharze Davisa im się nie wiodło. Przegrali cztery mecze, nigdy nie zwyciężyli na korcie ziemnym. Dlatego decyzja kapitana Severina Luethiego była odważna, ale jak się okazuje, wiedział co robi. Najważniejsza okazała się oczywiście wola Federera, by grać, wyrażona już podczas piątkowej konferencji prasowej, po porażce z Monfilsem. Z obecnej perspektywy ten mecz wydaje się czymś w rodzaju rozpoznania bojem. Federerowi był on potrzebny, by zobaczył na co może sobie pozwolić, by przyzwyczaił się do halowego ziemnego kortu.
Jeśli naprawdę odzyskał zdrowie, to ten z Francuzów, który się z nim zmierzy w niedzielę w pierwszym singlu (najprawdopodobniej Tsonga), będzie w trudnej sytuacji. Gołym okiem widać, że Szwajcar jest zdeterminowany, by wygrać wreszcie Puchar Davisa dla siebie i ojczyzny. To jedyne trofeum - oprócz olimpijskiego złota w singlu - którego Federerowi brakuje do tego, by poczuł się niekwestionowanym władcą całego tenisowego terytorium. Po deblu obaj Szwajcarzy w znakomitych humorach spotkali się z dziennikarzami. Na pytanie, kto z nich był lepszy, Wawrinka odpowiedział z uśmiechem: „Jak to kto? Ja byłem lepszy!". Federer potwierdził, że nic go już nie boli i jest gotowy do dalszej walki, a to oznacza tylko jedno: galijski kogut w niedzielę raczej nie zapieje. Początek pierwszego meczu o 13.00.