Oczywiście nie wszyscy, ale wystarczająco wielu, by dopingowy proceder uczynić bezkarnym. Który to już raz wielkie międzynarodowe organizacje na czele z WADA (Światowa Agencja do Walki z Dopingiem) są zaskakiwane informacjami pojawiającymi się we wpływowych mediach dzięki dziennikarzom wspomaganym przez ludzi dobrej woli ze środowiska sportowego, mającym dość obłudy.
Rewelacje niemieckiej telewizji ARD i „Sunday Times" potwierdzają, że jest tak, jak nam się zdawało: nie tylko kolarze, lecz także lekkoatleci dopingowali się w ostatnich latach pod kontrolą tych, którzy mieli ich łapać. Okazało się, że Rosyjska Federacja Lekkoatletyczna wciąż jest wielką koksownią, a Międzynarodowa Federacja (IAAF) przez lata przymykała oko na doping.
Wszyscy zainteresowani wiedzą, że droga lekkoatletyki na finansowe i telewizyjne salony zaczęła się w latach 70. od niekontrolowanego praktycznie dopingu (niektórych rekordów made in DDR do dziś nie pobito) i sport ten nie potrafił zmienić swego oblicza. Skandal gonił skandal, pojawiały się gwiazdy jednego sezonu ginące potem jak sen złoty – wśród sprinterów, długodystansowców i miotaczy co drugi as to wracający dopingowy banita.
Teraz wiemy więcej – przez ostatnie lata, kiedy wprowadzono już testy krwi sportowców, IAAF chowała pod dywan podejrzane wyniki badań, by kura nie przestawała znosić złotych jajek. Szefem IAAF był w tym czasie (i wciąż jest) Senegalczyk Lamine Diack. On trwa, nie utrzymał się tylko jego syn, bo tu dowody finansowych machinacji były zbyt ewidentne.
Niedawno podczas Tour de France kibice i media całego świata dały dowód nieufności wobec zwycięzcy. Za kilkanaście dni lekkoatletyczne mistrzostwa świata w Pekinie – najważniejsza sportowa impreza tego roku. Złote medale będą tam zdobywać sportowcy na dopingu, wręczać je będą podejrzani działacze, a telewizja to znów fantastycznie pokaże.