Rzeczpospolita: Delegaci na walne zgromadzenie PKOl wybrali pana jednogłośnie: 137 głosów za przy jednym wstrzymującym się. Nikt nie był przeciw. Co taka decyzja oznacza dla pana: satysfakcję, odpowiedzialność, strach...?
Andrzej Kraśnicki: Na pewno nie strach. Jestem prezesem od siedmiu lat. Najpierw zostałem nim z urzędu, jako pierwszy wiceprezes, po tragicznej śmierci Piotra Nurowskiego. Kiedy pierwszy raz wybierało mnie zgromadzenie, nie miałem konkurenta. Teraz sytuacja wyglądała inaczej, bo wolę startu w wyborach wyraził pan Ryszard Czarnecki. O strachu nie może być mowy, ponieważ po tylu latach wiem, jak się kieruje taką potężną organizacją jak PKOl. Dlatego trzeba podkreślić odpowiedzialność, a satysfakcja jest oczywista.