Finał w Sheffield miał właściwą temperaturę, opowiadać o nim można długo: dwukrotny mistrz grał przeciw czterokrotnemu, poziom gry bywał doskonały, akcja zmieniała się dynamicznie – od 10:4 dla Higginsa do 18:15 dla Selby'ego z kilkoma mniejszymi przypływami i odpływami formy obu uczestników między głównymi zwrotami akcji.
Choć postawiony w sławnej sali The Crucible Theatre duży stoł pokryty zielonym suknem nie kojarzy się przesadnie z polem bitwy, to we wszelkich wspomnieniam będzie dużo o walce, atakach, kontratakach, odwadze i twardej woli zwycięstwa. Także o zmęczeniu, bo zagrać pod sporym ciśnieniem 33 frejmy w kilku długich sesjach to, wbrew pozorom, wyczerpująca sprawa.
Najwięcej będzie się mówić o efektownym powrocie Selby'ego – w niedzielę chwilami wyglądał na zamęczonego przez starszego rywala, w poniedziałek wyszedł do gry z trzypunktową stratą (7:10), lecz gdy skorzystał ze swej najsilniejszej broni – żelaznej gry taktycznej, bez zbędnego ryzyka i wykalkulowanej – znów był zabójczo skuteczny. Higgins długo stawiał opór, lecz na ostatnią przerwę wychodzili przy wyniku 16:12 dla Anglika.
Po chwili wypoczynku Szkot jeszcze raz się zerwał, wygrał trzy kolejne frejmy. Swoje do podniesienia emocji dołożył sędzia Jan Verhaas, wzniecając po kontrowersyjnej decyzji klasyczną debatę: „...dotknął czarnej, czy nie dotknął" (powtórka wideo też nie rozstrzygnęła, więc zapadła pierwotna decyzja niekorzystna dla Selby'ego).
Jednak finał finału był jedoznaczny: dwie kolejne rozgrywki dla obrońcy tytułu, po drodze 131 punktów w jednym podejściu, chłód, spokój i determinacja snookerzysty z Leicester i tytuł wraz z pucharem i czekiem na 375 tys. funtów poszedł w jego ręce. – On jest jak granit. Twardy granit. Jest fantastycznym mistrzem naszej gry – usłyszał z ust z Johna Higginasa chwilę po wbiciu ostatniej bili.