Korespondencja z Wrocławia
Nie da się pierwszego, lepszego obrońcy z ekstraklasy, ubrać w koszulkę reprezentacji Polski i wmówić mu, że jest najlepszy. Nawet, jeśli on sam uwierzy, nie uwierzą mu rywale. To, co działo się z kadrą przez ostatni tydzień, było, jak piękny sen. Przyszedł nowy trener, mówił o pocie, krwi i łzach. Po debiucie jego drużyny zostały nam tylko łzy. Adam Nawałka brutalnie zderzył się z rzeczywistością, obudzili go przeciętni Słowacy, którzy wygrali we Wrocławiu 2:0, a powinni wyżej.
„Nie chcemy dalej zwałki, powodzenia dla Nawałki" – napisali kibice na jednym z transparentów. W pierwszej połowie animuszu starczyło na dwadzieścia minut. Trener przestrzegał, że nie nauczy wszystkiego swoich piłkarzy na jednym zgrupowaniu, ale wkrótce miało się okazać, że nie nauczył niczego.
Słowacy przeczekali polską nawałnicę, patrzyli na nieporadnie wykonywane rzuty wolne i rożne, a potem ruszyli do ataku. Wolne i rożne to elementy, które inne drużyny potrafią wykorzystać, Polacy przed każdym zagraniem dawali sobie znaki, tak jakby mieli wypracowane jakieś schematy. Kończyło się to tak samo, jak za Franciszka Smudy, gdy nie ćwiczyli tego w ogóle.
Nawałka odważnie zbudował całkowicie nową linię obrony. Po jej bokach zagrali debiutanci z Górnika Zabrze – Rafał Kosznik i Paweł Olkowski. Już pierwsza połowa pokazała, jaka przepaść dzieli niezłego piłkarza polskiej drużyny ligowej od poziomu reprezentacyjnego. W 31. minucie Słowacy wykonywali rzut rożny, poradzili sobie z Olkowskim i Grzegorzem Krychowiakiem, piłka trafiła do Juraja Kucki, przy którym co prawda stał jeszcze Kosznik, ale to nie miało wpływu na przebieg akcji.