Styl jest bez znaczenia, pierwsze spotkanie na wielkim turnieju trzeba po prostu wygrać, ale nam w XXI wieku udało się to tylko raz. Pięć lat temu we Francji fala entuzjazmu po pokonaniu Irlandczyków poniosła Polaków aż do ćwierćfinału. Teraz nic nie wskazuje, żeby tamta opowieść miała się powtórzyć. Raczej znów przeżyjemy koszmar.
Wojciech Szczęsny wbił piłkę do własnej bramki, czerwoną kartkę po dwóch bezmyślnych faulach dostał Grzegorz Krychowiak, a decydującego gola Milan Skriniar strzelił po rzucie rożnym, choć jak mantrę powtarzaliśmy, że to element, na który trzeba szczególnie uważać.
Mecz w Sankt Petersburgu potwierdził, że Szczęsny nie urodził się po to, żeby grać w wielkich turniejach. Dziewięć lat temu podczas mistrzostw Europy dostał czerwoną kartkę i spowodował rzut karny. Euro 2016 zakończył po pierwszym meczu, bo doznał kontuzji. Teraz nie zdążył nawet odbić strzału, a już musiał wyciągać piłkę z siatki.
Słowacy zdobyli bramkę, bo Robert Mak przedryblował Kamila Jóźwiaka oraz Bartosza Bereszyńskiego i tak strzelił, że piłka po nodze Kamila Glika najpierw uderzyła w słupek, a następnie w głowę bramkarza. To był dla Szczęsnego piąty mecz na wielkim turnieju i trzeci pech. Ktoś kiedyś musiał rzucić na niego klątwę.
Stadion zdominowany przez polskich kibiców przyjął trafienie ciszą. Gol przyniósł zdumienie, bo nic go nie zapowiadało. Słowacy przyczaili się na własnej połowie, a Polacy dłubali akcje ofensywne. Rozgrywali piłkę powoli i szeroko.