Cristiano Ronaldo tylko wzniósł bezradnie ręce, gdy pod koniec pierwszej połowy przegrał w polu karnym pojedynek z bramkarzem Atletico Janem Oblakiem. Portugalski gwiazdor wiedział, jak duża spoczywa nad nim odpowiedzialność w rewanżu. „Marca" przed derbami pisała o „Cristianodependencii", pod nieobecność kontuzjowanych Karima Benzemy, Garetha Bale'a i przede wszystkim Luki Modricia to on miał wnieść na swoich barkach Real do półfinału. I w najważniejszym momencie nie zawiódł.
Była 88. minuta. Ronaldo wymienił podania z Jamesem Rodriguezem, wbiegł w pole karne i wystawił piłkę Javierowi Hernandezowi. Meksykanin, kiedyś super rezerwowy w Manchesterze United, dokonywał w tym meczu nie zawsze dobrych wyborów, ale w tej sytuacji pomylić się mu po prostu nie wypadało. Zasłużył na tego gola bardziej niż Arda Turan na czerwoną kartkę. Turecki pomocnik Atletico kwadrans przed końcem w bezmyślny sposób osłabił drużynę, faulując w walce o piłkę Sergio Ramosa.
Można się zastanawiać, czy w pełnym składzie goście dotrwaliby dogrywki, a Realowi udałoby się przerwać serię siedmiu derbowych spotkań bez zwycięstwa. Jednak te rozważania nie mają sensu. Pasji i determinacji jak zwykle Atletico odmówić nie można, ale to Królewscy tak w środę, jak i przed tygodniem zostawili po sobie lepsze wrażenie i miejsce w półfinale im się należało.
To był wielki wieczór dla włoskiego futbolu. Pierwszy raz od 2010 roku zespół Serie A wszedł do najlepszej czwórki. Juventus nie stracił w Monako gola, a bezbramkowy remis sprawił, że po 12 latach znów jest w półfinale. Pozostaje jednak mały niesmak, bo ten awans zapewnił mu kontrowersyjny rzut karny wykorzystany przed tygodniem przez Arturo Vidala. W ślady Interu, który pięć lat temu pokonał w finale Bayern, Juventus raczej nie pójdzie. Przy Bayernie, Barcelonie i Realu wygląda jak ubogi krewny. Na kogo by nie trafił, faworytem nie będzie.