Będzie się o tych wydarzeniach opowiadać długie historie. Najpierw o tym, że Spieth zaczął finałową rundę doskonale, w jej połowie miał już wynik -7 (po drodze jeden bogey i pięć razy birdie, w tym cztery kolejne od szóstego do dziewiątego dołka), co oznaczało, że wyprzedzał kolejnego golfistę już o pięć uderzeń.
Partner Spietha w ostatniej grupie, Smylie Kaufman, szybko stał się tłem tego solowego popisu, groźniejsi rywale szli nieco wcześniej, z racji poprawy pogody wyniki były dobre, ale dogonić lidera długo nikt nie potrafił, publiczność już widziała swojego mistrza i wiwatowała przy każdym jego kroku, gdy szedł w szpalerze z 9. na 10. dołek.
Pierwsze oznaki nerwów Jordana pojawiły się na trudnych dołkach numer 10 i 11. Bogey po bogeyu, dwa punkty straty, ale nawet wtedy wydawało się, że umiejętności golfisty z Teksasu obronią go przed kolejnymi wpadkami, nawet jeśli goniący trochę się zbliżyli.
I przyszedł dołek numer 12 o nazwie „Golden Bell", czyli forsycja. Par 3, długość 155 jardów, najkrótszy na polu Augusta National. Krótki, nie znaczy łatwy, od lat ma groźną sławę, bo leży w obszarze o nazwie Amen Corner, zależnie od pogody, zwłaszcza siły i kierunku wiatru, trzeba tam grać różnymi kijami, miejsca do położenia piłki jest bardzo mało między trzema piaskowymi bunkrami i dość szerokim potokiem (Rae's Creek), przez który wiedzie kamienny mostek (Ben Hogan Bridge) do greenu.
Pierwszy strzał Spietha – do wody, poprawka – także plusk połączony z wyrwaniem z pola potężnej ilości darni. Trzeci strzał, już trochę desperacki, do bunkra za greenem. Dopiero czwarty pod flagę i piąty do dołka. Licząc z dwiema karami za wodę – siedem uderzeń, czyli cztery powyżej par. Agonia zamiast triumfu.