Współczesny piłkarz to cyborg: niezniszczalny i niezawodny gladiator, który – przynajmniej chwilami – wydaje się uzbrojony w potężny procesor i zdalne sterowanie. Dowodów na to mamy wiele, ale wystarczy, że zatrzymamy się przez chwilę na 64. minucie dwóch meczów minionej edycji Ligi Mistrzów: ćwierćfinałowego spotkania Realu Madryt z Juventusem w Turynie i kijowskiego finału z udziałem Królewskich oraz Liverpoolu. W obu tych meczach padły bramki, które – jak wciąż mawiają komentatorzy – „zaprzeczają prawom fizyki" albo „nie miały prawa paść". W turyńskim ćwierćfinale z prawej strony dośrodkował Dani Carvajal, Cristiano Ronaldo wybił się w powietrze i prawą nogą trafił tuż przy lewym słupku bramki Gianluigiego Buffona. W meczu z Liverpoolem, najważniejszym spotkaniu roku na szczeblu klubowym, klubowy kolega Portugalczyka Gareth Bale niemal skopiował jego wyczyn – również w 64. minucie, tuż po wejściu na boisko, trafił uderzeniem przewrotką, tyle że strzelał lewą nogą w prawe okienko bramki Lorisa Kariusa, a piłkę centrował z lewej strony Brazylijczyk Marcelo.
Poza niesamowitymi trafieniami w obu przypadkach bodaj najbardziej zapadała w pamięć reakcja trenera Realu Zinedine'a Zidane'a. Francuz wyglądał tak, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło, choć przecież sam w finale Ligi Mistrzów z Leverkusen zdobył bramkę wolejem, która przez lata – aż do meczu w Kijowie – powszechnie uznawana była za najpiękniejszy gol we wszystkich finałach tych prestiżowych rozgrywek. Ale bramki Cristiano Ronaldo i Garetha Bale'a nie tylko nie zaprzeczały prawom fizyki czy nie miały prawa paść – one paść musiały. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, najwięksi piłkarze wznoszą się na szczyt w najważniejszych momentach. Po drugie, nie było w nich nic przypadkowego ani losowego, stanowią one efekt hektolitrów potu wylanych na treningach i niezliczonych powtórzeń. Zarówno Portugalczyk, jak i Walijczyk uchodzili w młodości za piłkarzy niebywale utalentowanych, ale globalny sukces zawdzięczają ciężkiej pracy nad każdym aspektem swojej gry – od muskulatury (ta Ronaldo jest wręcz emblematyczna), po psychikę.
Wiek zabawy
W stechnicyzowanej erze futbolu niewiele jest miejsca na przypadek. Dominuje „obsesja doskonałości", jak to znakomicie ujął Luca Caioli w tytule biografii Cristiano Ronaldo. I Portugalczyk wcale nie jest przypadkiem skrajnym. Żeby wejść dziś na szczyt, nie wystarczy ani talent, ani nawet sama ciężka praca. Można ironicznie podchodzić do diet Anny Lewandowskiej i nie sposób ocenić jej wkładu w sukcesy męża, ale gdy prześledzi się uważnie karierę kapitana reprezentacji Polski, to z miejsca rzuca się w oczy niemal obsesyjna dbałość o każdy szczegół. Robert Lewandowski jest wręcz modelowym piłkarzem nowoczesnej epoki piłki nożnej: potężnie zbudowany (co zawdzięcza ciężkiej pracy, w Lechu Poznań był jeszcze niezgrabnym dryblasem), prowadzący niebywale uregulowany tryb życia (zmieniło się to nieco, dopiero gdy został ojcem), unikający rozgłosu (poza tym koniecznym do kreacji wizerunku), kojarzony wyłącznie ze swoim zawodem (i reklamowanymi markami).
Trudno sobie wyobrazić, że ledwie 22 lata temu kapitanem reprezentacji Anglii był regularny alkoholik, grę Trzech Lwów reżyserował również uzależniony od alkoholu trener, a na ławce siedział wschodzący gwiazdor brytyjskiej piłki, którego później oskarżano o wciąganie kokainy. Czwarty powinien być na mistrzostwach, bo umiejętności mu nie brakowało, ale problemy z piciem sprawiły, że selekcjoner Terry Venables powołał go do kadry tylko raz. W połowie lat 90. piłka nożna zaczęła się wprawdzie szybko profesjonalizować – w dużej mierze za sprawą utworzenia Ligi Mistrzów i profesjonalizacji Premier League, co wiązało się z ogromnym wzrostem oglądalności, a co za tym idzie wpływów – ale do reprezentacji Anglii nowoczesność miała zawitać dopiero wraz z Glennem Hoddle'em, który postanowił wyrugować z niej wszelkie nałogi, choć kultura picia jeszcze przez kilka lat miała się na Wyspach całkiem nieźle.
Pierwszym z wyżej wspomnianych Anglików był oczywiście Tony Adams, drugim Paul Gascoigne (najbardziej utalentowany i jedyny przegrany z tej czwórki), trzecim Robbie Fowler, a czwartym Paul Merson. Nad nimi wszystkimi unosiły się cienie wielkich poprzedników: George'a Besta, Jimmy'ego Greavesa i Briana Clougha. Brytyjscy piłkarze i menedżerowie przez dekady dowodzili, że można czerpać z uroków życia pełnymi garściami, a zarazem grać na najwyższym poziomie. Best walczył z alkoholizmem prawie całe życie, jego choroba była tak poważna, że zdarzało mu się nawet kraść, żeby tylko móc się napić. Nie przeszkodziło mu to strzelić niemal 180 goli w barwach Manchesteru United ani zdobyć Złotej Piłki. Greaves, najlepszy strzelec w historii Tottenhamu Hotspur, który ze swoim alkoholizmem walczył publicznie w latach 70. (i wygrał!), u schyłku kariery potrafił wypić 20 piw dziennie, doprawiając je butelką wódki na dobranoc. Brian Clough, najwybitniejszy brytyjski trener obok sir Aleksa Fergusona, przychodził zawiany do pracy w Nottingham Forrest (z którym dwukrotnie sięgał po Puchar Europy), o czym wprost pisze Duncan Hamilton w poruszającej książce „Provided You Don't Kiss Me: 20 Years With Brian Clough" („Pod warunkiem, że mnie nie pocałujesz: 20 lat z Brianem Cloughem").